RECENZJA #93
METALLICA - S&M 2
(2020 Blackened Recordings)
Mając na uwadze to, że to Metallica i to po raz drugi z orkiestrą, pierwotnie miał tu znajdować się zupełnie inny tekst. Ale… Nie mogę. Po prostu nie mogę tego zrobić. Nie mogę zachwycać się czymś, co już było i porwało wtedy miliony serc na całym świecie. Nie tym razem, bo Metallica, porywając się na kolejny album z orkiestrą, zwyczajnie robi skok na kasę. Tym razem dostarczając słuchaczom niezbyt wypieczony przysmak w porównaniu do delicji sprzed dwudziestu jeden lat.
Tak, dwadzieścia jeden lat temu ukazało się arcydzieło, zatytułowane “S&M”. Jak szybko podniósł się wrzask, tak prędko zniknął. Bo dwupłytowy album okazał się pięknym zapisem wspólnego koncertu jednego z największych zespołów heavy metalowych na świecie z towarzyszeniem armii muzyków, którzy niekoniecznie wcześniej mieli do czynienia z tym rodzajem grania.
Gdy gruchnęła wieść, że Metallica szykuję powtórkę z rozrywki, pomyślałem “Jezus Maria, tylko nie to!”. By być szczerym, dwadzieścia jeden lat temu pomyślałem tak samo. Równie szybko pomyślałem więc, że może nie będzie tak źle. Pierwszy klip, udostępniony na YouTube, natychmiast pozbawił mnie złudzeń i wiedziałem, że będzie klapa. Drugi i trzeci podniosły mnie na duchu i już miałem iskierkę nadziei, że będzie dobrze.
Niestety, nie jest.
Początek pierwszego dysku nie zapowiada katastrofy. Tradycyjnie mamy „The Ecstasy Of Gold” i potem identycznie, jak w “S&M”, “The Call Of Ktulu”. W zasadzie odegrane identycznie, jak dwadzieścia jeden lat temu, może za wyjątkiem idiotycznej wpadki Hammetta w solówce. Zęby mnie zabolały, serio. Potem mamy klasyk “For Whom The Bell Tolls” i nadal nie jest źle. Pomyślicie sobie, Vincent pieprzy głupoty. Najpierw pisze, że jest źle, a potem chwali. Facet rżnie głupa… Niestety, “The Day That Never Comes”, czyli następny w kolejności, pięknie zagrany, pęka, jak bańka mydlana po wersie “This I Swear”. Te bondowskie smyczki mnie po prostu dobijają. Biedny Michael Kamen pewnie przewraca się w grobie ze złości…
Pierwszy wkurw następuje przy “The Memory Remains”. Co to ma być? Gdzie podziała się potęga pierwowzoru z orkiestrą? Kto pozwolił na takie spieprzenie pięknie zaaranżowanego kawałka? Gdzie te słynne smyczki sprzed dwudziestu jeden lat? Bo to, co jest, absolutnie nie wystarcza. By wkurzyć Was jeszcze bardziej dodam, że słyszalny jest brak Newsteda. Trujillo, pomimo całego szacunku dla jego warsztatu i dorobku, zwyczajnie nie dorasta tutaj Jasonowi do pięt. Publika, jak zawsze, śpiewa, ale przejście do “Confusion” nie robi już takiego wrażenia, jak do “No Leaf Clover”.
A skoro już jesteśmy przy “Confusion”… Aranż orkiestry zupełnie nie robi na mnie wrażenia. Metallica, jako zespół, zagrała świetnie, przyznaję. Ale cała reszta… Nie mogę, nie mogę chwalić, zrozumcie mnie. Może jeszcze to zwolnienie ratuje całość, ale na Odyna… brakuje mi tej potęgi smyczków sprzed dwóch dekad.
“Moth Into Flame”, czyli pierwszy singiel z “Hardwired… To Self-Destruct”, pod względem gitarowym wypada znakomicie. Ale znów orkiestra swoimi ubogimi aranżami jest tylko tłem dla papy Hetha i kompanii. W tym utworze jest sporo miejsca do wypełnienia. Niestety, tak się nie stało. Kamen w grobie pewnie zgrzyta zębami ze złości…
“The Outlaw Torn” w zasadzie jest kalką wykonania, znanego z “S&M”. Z małymi “ale” ode mnie. Po pierwsze – ja bardzo lubię “Load”, oraz “ReLoad” i w dupie mam, co o tym myślicie. W tym utworze Newsted nagrał specyficzną linię basu, którą w sposób słyszalny i wyraźny doskonale zagrał na “S&M”. Tu, niestety, Robercik nie dał rady. Starał się, starał, ale jakby się męczył w tym utworze (nie widziałem DVD). Tak! Złośliwie czekałem na wpadkę i się doczekałem. Po drugie – znów brakuje mi potęgi orkiestry. Po trzecie – brakuje mi tego “Hear me, See me, Hold me, Save me…”, które w tym utworze tak żałośnie słabo słychać. Newsted śpiewał to pewnie i głośno. Tu mamy jakieś popłuczyny trzeciej kategorii. Wstyd. No i najważniejsze, czyli jam session na zakończenie. Nijak się ma do tego sprzed dwudziestu jeden lat, ani nawet tego z “Load”. Hetfield bardzo dobrze zagrał solo, ale Kirk prawie niesłyszalnie dawał mu tło. O linii basu nawet nie chce mi się pisać.
“No Leaf Clover”, czyli sztandarowy singiel z “S&M” w nowej wersji, to znów kalka sprzed dwudziestu jeden lat. Ale gdy przychodzi do zaśpiewania słynnego “Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunel…”, po raz kolejny słychać różnicę na niekorzyść nowego wykonania. I jeszcze coś. Kirk przeraźliwie pomylił się w solówce. Myślałem, że źle coś usłyszałem i słuchałem jej dwa razy. Chryste, pomylił się i to bardzo! Co to, kurwa, ma być?! Hammett wyraźnie nie w formie, myli się po raz drugi na tym wydawnictwie.
“Halo Of Fire”, choć na początku wydaje się dobrze zaaranżowany smyczkowo, to te “bondowskie” wstawki powodują u mnie napady agresji. Uwaga, w tym utworze po raz pierwszy nie męczy się basista. Hetfield wspina się na wyżyny swoich wokalnych umiejętności, przypominając sobie najlepsze lata, a Hammett chyba w międzyczasie dostał opierdol, bo swoje zrobił bardzo dobrze. Szkoda, że publika tak wyciszona. Na poprzednim wydawnictwie było znacznie lepiej.
Zmęczeni? Bo najgorsze miało dopiero nadejść… Druga część rozpoczyna się przemową Urlicha. Miło, że wita fanów z Polski. Fajnie. Ale pierwsze cztery utwory to klasyczne, a więc uwaga, zespół się zmęczył i nie miał pomysłu na kontynuację. Dowodzący orkiestrą również przemówił, zapychając czas tego wydawnictwa. Darujcie, nie będę tu pisał, o czym mówił, posłuchajcie sobie sami.
Makabra nadeszła po dziesięciu minutach, gdy dano orkiestrze poszaleć. Na początek… “The Unforgiven III”. Chrzanić to, że zespół napisał trzy części tej ballady. Mam to gdzieś i mi to nie przeszkadza. Ale to, co zrobiono z tym utworem… Na początku bardzo mi się podobało. I wiecie co? Tu po raz pierwszy podobała mi się “bondowska” oprawa całości. Wspaniale pasuje to do wokalu Jamesa. Do momentu, gdy musiał wtrącić się (chyba) Urlich z bębnami. Po jaką cholerę to zrobił – nie wiem. Bo pozbycie się z utworu gitar wypadło znakomicie, a Hetfield świetnie wypadł.
“All Within My Hands”, czyli utwór ze znienawidzonego “St.Anger”, wypadł znakomicie. Przearanżowany na wersję akustyczną z towarzyszeniem orkiestry z pewnością stanie się klasykiem. I to “przeciąganie” wokalu Jamesa w drugiej i czwartej minucie… Dawno nie śpiewał w taki sposób. Tylko dlaczego Hammett znów w solówce nie jest przekonujący? Zagrana na siłę, po kiego grzyba? Dlaczego nie skupił się na budowaniu nastroju, tylko grał to cholerne solo?
Natomiast naruszenie świętości, jaką jest “(Anesthesia) Pulling Teeth”, jest dla mnie niewybaczalne i zupełnie nie obchodzi mnie to, że zostało to zagrane przez osobę, która pamiętała Cliffa. Rozumiem hołd, szacunek i tak dalej, ale… nie. Po prostu nie. Pewnych rzeczy nie powinno się ruszać. Może przyjemnie się tego słucha, ale jako die-hard fan pierwszego krążka (tak, wiem, Metallica skończyła się na “Kill ‘Em All”) zgrzytałem zębami ze złości. W końcówce oczywiście dołącza reszta zespołu, no ale mimo wszystko jestem na NIE.
“Wherever I May Roam” to po raz kolejny kalka z “S&M”. Szkoda tylko, że papa Het już wyraźnie zmęczony. Lata picia wódy i niedawny odwyk, jak widać, nie przysłużyły mu się. I po raz kolejny brakuje Newsteda w newralgicznych momentach utworu. Pokrzykiwania panów Hammetta i Trujillo zupełnie nie wnoszą niczego do całości i wypadają bardzo słabo. Ot, włączcie sobie wersję sprzed dwudziestu jeden lat. Słyszycie różnicę? Publika też jakoś tak cicho… Odzywają się dopiero wtedy, gdy domaga się tego James. Hammett po raz kolejny myli nuty w solówce, a zaznaczyć należy, że to jest jedna z jego koronnych solówek. I nigdy się w niej nie mylił. Tu wpadł co najmniej kilka razy. Smuteczek.
Wkurwienie moje sięgnęło zenitu, gdy usłyszałem, co zrobiono z “One”. Jakim prawem Michael Tilson Thomas (głównodowodzący orkiestrą) zmienił aranże Kamena? Ten początek, to jakiś dramat. Potem również nie jest tak, jak na “S&M”… Część orkiestracji zmieniono, a pamiętny początek sprzed dwudziestu jeden lat zastąpiono jakimś szitem. Wokalista ładnie śpiewa, ale nie ma już tego “czegoś” w swoim wokalu. I to przerysowane “Please God, wake me…”. Dwadzieścia jeden lat temu zaśpiewał to z takim smutkiem, a tu zupełnie inaczej. Duży minus. Uwaga, znów Robercik nie nadąża z basem i po raz pierwszy słychać zmęczonego Urlicha za perkusją. W dalszej partii po raz kolejny zmieniono orkiestrowe aranże. Kamen powinien wstać z grobu i solidnie komuś za to wpierdolić, bo wygląda na to, że Metallica, pomimo tak deklarowanej przecież przyjaźni ze zmarłym, ma to zupełnie gdzieś. No i teraz najgorsze. Solówka, kolejna koronna w dorobku Hammetta, położona po całości. Kirk mylił się, zmieniał nuty, kombinował. Powiecie, że ma do tego prawo. Ma, ale zawsze grał ją tak samo bezbłędnie. Tu wyraźnie mylił się na potęgę.
“Master Of Puppets” również brzmi zupełnie inaczej niż dwie dekady temu. I co dziwne, James nie dał tu pośpiewać publice. Zespół wie, że to już prawie koniec, że jeszcze tylko dwa utwory do końca, że jeszcze trochę i zejdą ze sceny. Spieszą się więc, podkręcają tempo. Lars myli się na bębnami… Kirk dubluje nuty, byle jak kończy solówkę… Brak Jasona na wokalach… No dramat.
Setnie wkurwiłem się przy “Nothing Else matters”. Dwadzieścia jeden lat temu tak pięknie to zrobili… A tu… Zupełnie na odpierdol, na chama, na odwal się. Na zasadzie “macie i się cieszcie”. I dlaczego pod koniec koncertu takie zwolnienie? Zupełnie tego nie rozumiem. Rozumiem, że to “must have” każdego koncertu, ale na Odyna, dlaczego akurat na koniec?
Ten nieudany koncert, dwadzieścia jeden lat po “S&M”, kończy “Enter Sandman”. Znów zmienione aranże i jakoś tak mniej tego ognia niż wtedy. Dobrze, że chociaż publikę słychać.
Kończąc ten długi wywód, absolutnie, poza kilkoma momentami, wymienionymi wyżej, nie polecam. Chamski i brutalny skok na kasę, zupełnie nieudana próba powtórzenia sukcesu magicznego krążka sprzed dwóch dekad. Zupełnie nie wiem, po co to i dla kogo. Oczywiście każdy die-hard fan kupi to w ciemno. Szanuję to, ale osobiście w pamięci zachowam zaledwie kilkanaście minut tego koncertu. W porównaniu do “S&M” to bardzo niewiele, bo znam tam każdą nutę. Liczyłem na odtworzenie tamtej magii i srodze, nieodwołalnie się zawiodłem. Jak mawia klasyk, tego się już “nie odsłyszy”. Tak, ja wiem, że Metallica odgrażała się już wtedy, że powtórzą taki koncert. Ale nie sądziłem, że zrobią to w tak słaby i żenujący sposób. Sprawdziłem ten album z ciekawości. Nie porwał mnie ze sobą, nie oczarował i nie zaczarował. “S&M” słucham do dziś z największą przyjemnością. Do “S&M 2” nie wrócę na pewno.
OCENA: 3
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Vincent