KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI PLUS SUPPORT
Tychy, Underground Pub, 9.12.2017.
Dawno temu kupiłem sobie winyla. Miał gołą babę na okładce i tym mnie przekonał. Byłem wtedy wyjątkowo napalonym siódmoklasistą w jednym z mazurskich gett, więc w głowie miałem tylko seks i metal. Goła laska na okładce „38 Minuts Of Life” odpowiadała na sto procent moich ówczesnych potrzeb. Od tamtej pory byłem fanem Kata…
Znalazłem informację o koncercie Kata z Romanem w „Śląskim Kaliningradzie” i postanowiłem skorzystać. Zakupiłem bilet, z rozmachem wtargnąłem do klubu i natychmiast udałem się na stoisko z merchem. Aż mnie tam zabolało to i owo. Ceny z Księżyca. Wydanie DVD tak fatalne, że skutecznie odstręczyło mnie od nabycia. Wzory koszulek wręcz „genderyckie”… Koniec końców zakupiłem nową wersję „666” i udałem się do Romanowego Sheolu…
Ludzi, jak mrówek. Klub na bank miał wtedy dobry utarg. O dziwo, trafiłem w środek występu supportu. Na plakacie nie było choćby najmniejszej wzmianki o supporcie. Miał być sam „Oberszatan Roman” i jego mroczna kompania, a tu niespodzianka. Pięciu brutalistów trzepie łysymi pałami w rytm bynajmniej nie balladowych kawałków. Fajnie grali, więc po koncercie usiłowałem się dowiedzieć, czemu nie było ich na plakacie. Dobrze poinformowany interlokutor zmył się natychmiast po usłyszeniu pytania… Dla porządku dodam, że support nie mógł użyć pełnego osprzętu. W zasięgu wzroku nie było ani jednego logosa tej kapeli. Rozumiem – zagrać przed Katem, nawet teraz, to nobilitacja. Tylko po co, skoro pod sceną nikt, prócz kilkunastu znajomych bandu, nie wie, jak się nazywa ten support? Ze sceny też nikt się tego nie dowiedział. Pan wokal w zacnej koszulce, przedstawiającej jakąś mieszaninę plamy a la Kleks z komiksu Szarloty Pawel i plątaniny drutu kolczastego z Buchenwaldu, burknał coś growlem na koniec, po czym nastąpiła przerwa techniczna.
Zdążyłem wyjść z klubu, zostawić w domu zdobycz ze stoiska z merchem, napić się „napoju bogów” i wrócić, zanim Kat z Romanem wyszedł na scenę. Poleciało intro z CD i zagrzmiał opener. Tego wieczoru był nim „Morderca”. Pierwsze, co we mnie uderzyło, to bardzo fajne brzmienie wiosełek, oraz fakt, że Jacek Hiro „wszedł” w ten koncert zawodowo. Trzepał piórami, grał krystalicznie czysto, etc. Reszta kapeli nie podzielała ambicji Jacka i stała, jak na akademii szkolnej. Grała także, jak szkolny zespół rockowy. Taki kontrast pomiędzy grą Hirka, a reszty, utrzyma się do końca. Szczególnie wyraźne było to w trakcie „Łzy Dla Cieniów Minionych”, gdzie Pistolet nawet jednego flażoletu nie puścił prawidłowo. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Kolejnym kawałkiem był „Śpisz Jak Kamień”, po którym Roman wygłosił odezwę do zebranego ludu. Było o tym, jak to właśnie uczestniczymy w ostatnim koncercie w tym roku. Kostrzewski przypomniał, jak to od paru lat nagrywają nową płytę i że w przyszłym roku ma się ona ukazać. Podobno na jesieni. Mając na uwadze dotychczasowe tempo komponowania tejże nowej płyty, obstawiam Sylwestra 2025 roku. Ale mogę się mylić przypuszczając, że Roman ponownie w tej sprawie ściemnia.
Następnym numerem w secie był „Metal I Piekło”. Faktycznie, pod sceną zrobiło się gorąco – za sprawą kilku wkurzających wszystkich, pijanych pancurów, próbujących kręcić moshpit. Po jakimś czasie sztywna, jak betonowy kloc, tyska publika ruszyła pod scenę, niemrawo markując entuzjazm. Ów entuzjazm padł, jak trafiony obuchem, ponieważ dwa kolejne, zagrane kawałki pochodziły z demówki, zatytułowanej „Biało-Czarna”. Sam Kostrzewski nadał jej dumne miano „ostatniego albumu”, lecz tylko on sam wie, z jakiego powodu. W końcu brzmienia zero, a słuchalny numer raptem jeden. „Milczy Trup” sobie pogrzmiał, tytuł wcześniejszej osobliwości jakoś mi z głowy wyleciał, a na sam koncert chciałem już krzyż żelazny postawić. Na szczęście następny utwór, „Piwniczne Widziadła”, zatrzymał mnie w pół drogi do wyjścia. Płytę „Bastard” kochałem, kocham i będę kochać, nie tylko za „Ojcze Samotni”, czy przerżnięte teksty z Micińskiego. Ta płyta to mój fetysz, więc choć grali to koślawo, krzywo i nieczysto, wszelkimi sposobami próbując wybić Hirka z rytmu, z prawidłowego odgrywania tego utworu, byłem zadowolony. Mimo wszystko instrumentalnie trzymało to klimat. Gdyby jeszcze Roman miał cień swojego dawnego wokalu, byłbym w raju, ale… tego swojego głosu to on już nie ma od dawna, dlatego informacja, że „nie ma armii dla tyranów i bóstw SS”, była ledwo czytelna. Ireneusz Loth też raczył się nieco zagubić w fakturze tego numeru, ale sam fakt jego zagrania podbudował mnie na tyle, bym cieszył się na kolejny.
„Niewinność” zdruzgotała mnie. Kostrzewski poległ na wokalu, solówki niewiele miały wspólnego z wersjami z płyty, etc. Wielka szkoda, że publika pod sceną śpiewała o wiele lepiej, równiej i czyściej niż Roman. Widocznie nie można mieć wszystkiego…
Następny w secie, „Diabelski Dom część 1”, naprawdę zagadał. Zagrany czysto i z jajem od razu zagotował publiczność. Brawa dla Kata z Romanem za ten przebłysk dawnej świetności. „Porwany Obłędem” już tak idealny nie był, więc mimo iż znam „Oddech Wymarłych Światów” na pamięć, musiałem mocno pogłówkować, co to jest za numer. Kostrzewski zapomniał go zapowiedzieć.
„Czarne Zastępy” były zapowiedziane, jako „piosenka chyba we właściwy sposób opisująca Was, metali”. Po takiej zapowiedzi coś we mnie pękło. Na szczęście owa „piosenka” zabrzmiała nieco czyściej, niż szereg poprzednich numerów i dało się przy tym bawić.
„Szydercze Zwierciadło” zagrane zostało tak, że największe szyderstwo tego nie odda. Ten fragment sztuki chcę szybko zapomnieć… Na końcu setu podstawowego był „Bastard”, zapowiedziany przez Romana jako „piosenka o nim i niejednym z Was pod sceną”. Jak widać, tekst utworu „Delirium Tremens” ma swoją kontynuacje na żywo. W tym miejscu popieram Romana w całości. Niełatwo jest pogodzić się z byciem bastardem. Szczególnie takim adoptowanym.
Dalsza część koncertu , nazwijmy to umownie – rozszerzona, zawierała nieśmiertelne klasyki Kat, zagrane w sposób zwiastujący rychłe zakończenie działalności bandu. Cuda i dziwy grzmiały jako „Diabelski Dom”. Pistolet za żadne skarby nie był w stanie zagrać czysto nawet taktu akustyka w „Łzie Dla Cieniów Minionych”, Kostrzewski zaś zakwilił tak fałszywie, że cały klimat pękł, jak bańka mydlana. Ostatnim aktem rozpaczy była „Wyrocznia”. To, co się tam działo na wokalu i solosach, biło wszelkie rekordy złych standardów. Niemniej gwiazdą tego numeru został Loth. Zapomniał, jaki gra numer i Pistolet robił mu przygrywkę, by go przywrócić do rzeczywistości.
Na bis wybrzdąkano „Odi Profanum Vulgus” i „Ostatni Tabor”. Nie chcecie wiedzieć, jak to brzmiało, oraz jak krzywo i nie na temat obywatel Pistelok improwizował w tym pierwszym solówki. Sam Roman nie trafił w ani jeden takt w tych numerach.
Podsumowanie końcowe: Jacek Hiro zagrał trzy sola, a resztę Pistolet improwizował. Były fragmenty, zagrane równo, ale generalnie Kat z Romanem i metronom to dwie różne planety. Sam Roman powinien mieć hologram, bo śpiewać na dawnym poziomie już nie daje rady. Show sceniczny reprezentował Hiro, ale… przez pierwsze dwa numery. Potem się zorientował, że reszta to już sceniczni emeryci i szkoda jego zdrowia. Resztę koncertu, podobnie do pozostałych muzyków, stał, jak Beatlesi na wczesnych teledyskach. Nie mogłem uwierzyć, że to ten sam człowiek, który lat temu parę szalał w Dies Irae, Sceptic, oraz z innymi zespołami. Widocznie był tylko w pracy. Klub był nabity ludźmi, co dowodzi, że ktoś jeszcze przychodzi na żywe koncerty.
Ja, stary freak Kata z gatunku „die hard” protestuję przeciwko takiemu traktowaniu grania koncertów. Jeśli stać Was tylko na tyle, to panowie – nie grajcie wcale. Szkoda szargać legendę Kat takim pseudokoncertem. Przy takim zestawie utworów (nie jakichś tam „piosenek”, panie Romanie), koncert powinien zabić, ale przy braku zaangażowania czwórki z pięciu muzyków tylko ogłuszył. Pamiętam, jak parę miesięcy wcześniej byłem na koncercie innego, śląskiego klasyka – Prosecutor. Zagrali idealnie. Chciałbym, by Wielcy potrafili tak grać swoje numery, jak Prosecutor. Kat z Romanem nie potrafi. Szkoda.
Thilo Laschke