VADER, MARDUK, RAGEHAMMER — SZALEŃSTWO W CZASACH ZARAZY, DESZCZU I BŁOTA (Warszawa, Letnia Scena Progresji, 27.09.2020)
Na ten koncert czekałam niecierpliwie przez długie miesiące, z kilku przyczyn. Od marca wysypało mi się, jak i pewnie Wam, mnóstwo planów koncertowych. Na żadnym większym wydarzeniu nie byłam od pół roku, to raz. Dwa, no cóż – tak się jakoś złożyło, że do tej pory nie dane mi było zobaczyć Marduk na żywo. Mimo dużej sympatii do tego zespołu. Trzy, byłam ciekawa Ragehammer – dosłownie wszyscy moi znajomi, którzy już ich widzieli, byli pod dużym wrażeniem tego zespołu na scenie. No i finalny powód – Vader nigdy dość, są koncertową maszyną, zawsze działającą bez zarzutu. Odliczałam zatem dni; przy okazji nieco nerwowo sprawdzając prognozę pogody.
No i nadeszła wyczekana niedziela. Przebierałam nogami z niecierpliwości, kiedy w końcu przestanie padać i kiedy nadejdzie pora wyjazdu. Doczekałam się tylko jednej z tych rzeczy. Nic to, w końcu nikt nie jest z cukru, trudno. Docieram z towarzystwem pod doskonale znaną nam Progresję, zmierzamy na nieznaną nikomu Scenę Letnią. W strugach, ekhm, “letniego” deszczu. Przemierzamy szlak kałuż, wyłożony po części paletami i oto jesteśmy! A tam klimat iście plażowy – parasole, leżaczki, woda, piaseczek… Brakowało tylko piwka, by w pełni szczęścia wyczekiwać początku pierwszego koncertu (który to brak został niezwłocznie uzupełniony). Żałowałam tylko trochę, że jednak nie założyłam kaloszy. Lepiej by się nadały do stania po kostki w błocie.
Stałam tak chwilę, ogólnie zadowolona mimo niezbyt sprzyjających warunków. Po tej chwili na scenie pojawił się Ragehammer. Byłam podekscytowana, oczekiwałam po nich bardzo wiele. I tak to jest z oczekiwaniami – lepiej ich nie mieć. Wtedy nic ich nie zawiedzie. Oni grali i nie trafiło to do mnie nijak. Z każdą chwilą koncertu rzedła mi mina. Coś nie tak z ekspresją, utwory z nowej płyty, które tak chciałam usłyszeć, na żywo mnie nie chwytały. Poza tym mocno się wybijała perkusja i wokal, gitary gdzieś nikły. Dalej; lubię, jak zespół nawiązuje kontakt z publiką, ale w ich przypadku wyszło dziwacznie. W moim odczuciu taka wymuszona kokieteria. Nie wiem, czy to była inwencja pod wpływem chwili, czy taka opracowana konwencja sceniczna (bo widziałam ich pierwszy raz); niemniej zaczęłam się zastanawiać, po co ja tu, do cholery, dla nich moknę? W mojej opinii to nie był zbyt udany koncert. Trudno, przy okazji pójdę zobaczyć ich znowu. Może to było tylko potknięcie w paśmie zajebistych występów.
Moje emocje opadły, ale zaraz poczułam ich ponowny skok; pod namiotem piwnym stał nie kto inny, jak Roman Kostrzewski. Miło było zobaczyć jedną z polskich legend, tak po prostu, zwyczajnie, jako uczestnika imprezy, a nie postać na scenie. No fajnie. Nie była to jedyna znana twarz, jaką udało się wypatrzeć w gęstniejącej czeredzie. Kto widział, ten wie. A ludzi przybywało, bo zbliżał się błyskawiczny atak pancernej dywizji – nadciągał Marduk.
Od lat chciałam w końcu zobaczyć na żywo ten zespół, powołany do życia przez wyjątkową postać, Morgana Håkanssona, dokładnie tyle lat temu, ile mam ja. Jego osoba jest dla mnie fascynująca z wielu powodów. Cenię też jego dokonania jako Evil w Abruptum. W jednej chwili światła rozbłysły; był już na scenie z resztą zespołu, natychmiast rozbrzmiał “Werwolf” z “Viktorii”. To było wejście, jakiego się spodziewałam, prawdziwy blitzkrieg. Koncert był dobry, niczego nie brakowało (no, może za wyjątkiem jednego numeru, który bardzo lubię w setliście, ale nie mam co się czepiać), było mocno, agresywnie, jak trzeba, brutalnie zagrane. Emocje nie opuszczały mnie do ostatniego utworu. Kiedy się skończył, zostawił po sobie niedosyt. To lubię. To był koncert, po jaki przyszłam. Z tego wszystkiego nie zauważyłam nawet, że ustąpił deszcz.
Potem przyszedł czas na Vader i to była miazga. Koncert na światowym poziomie – myślę, że żaden zespół by się go nie powstydził. Bardzo udana, dopracowana oprawa. Vader robi cholernie duże wrażenie i chociaż muzycznie to nie do końca moje klimaty, to zespół budzi mój podziw. Uważam, że to już jest wyrobiona marka i klasa sama w sobie. Wielką sztuką jest osiągnąć taki poziom, a jeszcze większą go utrzymać. Vader to się niezmiennie udaje od lat. Z pewnością też mój bardzo pozytywny odbiór jest nieco efektem nostalgii. Bo faktem jest, że koncert Vader był pierwszym, metalowym koncertem, na jakim byłam i wiązało się z tym mnóstwo emocji. Płomień tych emocji swoim ognistym występem Vader doskonale rozniecił tej deszczowej niedzieli. Mimo zimna i przemoczonej kurtki cieszyłam się każdą chwilą trwania koncertu.
Ogólnie impreza bardzo na plus. Scena Letnia to dyskusyjna sprawa, miało to swoje mankamenty. Moje buty koncertowe przeżyły już niejedno w ciągu ośmiu lat, odkąd je mam, więc przeżyły i tę imprezę w błocie. No i piętnaście złotych za butelkowe piwo, to przesada. Wiadomo że i tak się płacze i płaci, ale no to już trochę szaleństwo. Za tyle można mieć świeżutkie piwo w niezłym browarze, a nie takie zwykłe. Drugi raz w życiu byłam na plenerowej imprezie w strugach deszczu. I o ile po tamtym, pamiętnym Impakcie powiedziałam sobie “nigdy więcej”, o tyle teraz mówię “a czemu nie?”. Nie ma co się ograniczać, nastawienie na dobrą zabawę to podstawa dobrej zabawy. Kto zrezygnował ze względu na pogodę, niech żałuje i poprawi się następnym razem. A tym, którzy się świetnie bawili w tej aurze, zbijam piony i mówię: do zobaczenia następnym razem!
Magda Łodygowska