ASPERATUS — WZBURZONE CHMURY ZNAD KRAKOWA
Mam właśnie w rękach tegoroczną epkę krakowskiej grupy Asperatus, o wdzięcznym i ironicznie aktualnym tytule “Sanctified State Of Decay”. Spędziłam z tym wydawnictwem już dobrą chwilę. Zagrany jest tam zupełnie poprawny death metal, kompozycje są po prostu w porządku. I chociaż nic mnie tu nie porywa, widzę tam różne fajne rzeczy z dużym potencjałem. Death metal to nie są może moje ulubione rarytaski, ale jak jest smacznie, to czemu nie; spróbuję.
Na krążku dostajemy cztery utwory. Wszystko jest zagrane sprawnie, technicznie, przyjemnie dla ucha. Jak to w death metalu, wzburzenie jak trzeba – dostałam to, co sugerowała mi nazwa zespołu. Fajnie, ale ciągle nie daje mi spokoju fakt, że nie czuję tam “tego czegoś”. Mam wrażenie, że zespół zbyt mocno skupił się na technice; na pokazaniu własnego kunsztu, a nie na przekazie. Zaryzykuję, że próba zaprezentowania szerokiego spektrum umiejętności w małej epce spowodowała pewne przeładowanie, nie zostawiając już przestrzeni na emocje. Tym nie zostawi się śladu w sercu i uchu odbiorcy. A jakby tak zrobić cztery wściekłe i agresywne, pełne wzburzonych emocji i przy okazji srogiego napierdalania kawałki, to już w taki sposób można temu słuchaczowi wwiercić się w mózg na dłużej.
Żaden z czterech utworów na płycie nie wpadł mi w ucho na zasadzie takiej, że w głowie co jakiś czas pojawia mi się myśl “o, ale sobie teraz tego posłucham”, jak miewam, gdy coś nowego chwyta mnie z miejsca na dłużej. No nie; tak się nie dzieje, ale faktem jest, że przesłuchałam ten set porządnie kilka razy, żeby obejrzeć sobie te utwory z każdej strony.

Miłym zaskoczeniem jest naprawdę przyzwoicie wyraźny wokal, w dodatku o bardzo przyjemnej barwie. Bardzo na plus. Dla mnie to jest wyjątkowa i ważna umiejętność, sprawienie, by śpiew był mocny, jak trzeba, a jednocześnie dało się zrozumieć większość słów. Nie musiałam się specjalnie wczytywać w teksty, żeby słyszeć, o czym mowa. Warstwa tekstowa niczym nie zaskakuje, ale to nie jest żaden uszczerbek – w końcu wszyscy przywykliśmy do pewnego kanonu tematycznego w death metalu i to jest w porządku.
W czym zatem tkwi potencjał projektu? Według mnie tkwi w tym, że zespół już od początku pokazuje, że ma duże możliwości. To dobrze rokuje na przyszłość. Przypuszczam, że samo w sobie broni się w wersji koncertowej; ale mamy takie czasy, jakie mamy, zatem koncertu pewnie nie będę miała okazji zobaczyć przez jakiś czas… a bardzo bym chciała. Takie granie na koncercie potrafi oddać te emocje, które gdzieś umknęły w trakcie rejestrowania ścieżek i na płycie ich nie słyszę.
Tak sobie myślę, że teraz wystarczy tylko odrobinę zluzować z poprawnością techniczną i dać się ponieść klimatowi; może nie musi być zagrane tak pod linijkę, a ciut bardziej emocjonalnie? Może skazy i zgrzyty są tym, co tak przykuwa uwagę; temu, co niedoskonałe, łatwiej jest przylgnąć do serca. Niby wszyscy chcemy ideałów, ale kiedy je spotykamy, są zwyczajnie nudne i zajmują nas jedynie przez chwilę. A potem szukamy tej pociągającej skazy; tego “czegoś”. I mi tego właśnie brakuje na tej epce. A czuję, że mogłoby tam być, bo warunki do tego są. Wystarczy więc tego poszukać; samo przyjdzie w odpowiednim momencie. Grupo, grajcie dalej, bo robicie to dobrze.
Będę czekać na pierwszy longplay chmurzastego bandu. Mam nadzieję, że kiedy chmury znowu się wzbiorą i wzburzą, to mimo wszystko przeszyje je elektryczny wstrząs i “to coś” uderzy, jak piorun. Tego życzę im i sobie, bo w końcu świeży kawał dobrego mięsa to zawsze łakomy kąsek dla każdego ucha, spragnionego nowych dźwięków. Ogólnie “Sanctified State Of Decay” z czystym sumieniem polecam na odsłuch, bardzo przyjemna pozycja na ciemne, jesienne wieczory w tej rozkładającej się rzeczywistości.
Magda Łodygowska