AUDIOHOLICA #15
ALICE IN CHAINS - DIRT
wydanie Sony Music Ent. 472330 2
Grunge. Gatunek muzyczny, znienawidzony przez wielką rzeszę fanów ciężkiego grania. Choć przyniósł ze sobą kilka interesujących płyt, to nie zrównoważyły one spustoszenia, jakie dokonało się na metalowej scenie za sprawą chłopaków we flanelowych koszulach, którzy – rzecz ujmując delikatnie – nie zawsze perfekcyjnie radzili sobie z własnymi instrumentami…
Coś dobrego jednak w tej fali było. Choć ALICE IN CHAINS ciężko byłoby uznać za zespół stricte grunge’owy. Grupa zdecydowanie wyróżniała się na tle tych wszystkich Pearl Jamów, Nirvan i setek innych. Zdecydowanie bliżej jej było do metalu. I może dlatego zespół dla wielu metalowców okazał się łatwiejszy do przełknięcia?
Gdy w 1990 roku ukazał się album “Facelift”, opadła mi szczęka. To były dobre, chwytliwe numery, zagrane zupełnie inaczej niż wszystko to, co do tej pory znałem. Wydany dwa lata później “Dirt” był już albumem gorąco wyczekiwanym. Także okazał się doskonałą pozycją, a co najważniejsze, ekipa Alice In Chains nagrywając ten krążek nie weszła drugi raz do tej samej rzeki. Ależ tu się dzieje… Ależ pokręcony klimat… Tak, to prawda – tego chyba nie dałoby się skomponować na trzeźwo…
Chyba nigdy nie miałem “Dirt” na piracie, ale głowy za to nie dam. Pamiętam za to oryginalną kasetę, której wcale nie katowałem często. Te zakręcone, “przewąchane” dźwięki potrzebowały czasu, aby zdobyć moje uznanie. Prochy okazały się zmorą wielu zespołów tamtych czasów, nierzadko doprowadzając do wielu ludzkich tragedii, ale w tamtych latach mało mnie obchodziło, w jakim stanie Jerry Cantrell i jego ekipa komponowali materiał, który wylądował na ich drugim, pełnoczasowym albumie. Po prostu od momentu, jak już polubiłem się z “Dirt”, cieszyłem się tymi dźwiękami. Choć oczywiście wiem, iż w tamtym czasie powiedzenie “sex, drugs and rock’n’roll” nie było pustym sloganem…
Choć cenię sobie zawartość “Dirt”, długo nie posiadałem tej płyty na CD. Kompakt kupiłem sobie już po przeprowadzce do Niemiec w jednym z tutejszych, doskonałych, płytowych komisów. Jest to “używka”, pierwsze tłoczenie, skierowane na rynek europejski. Znajdujący się w bardzo dobrym stanie krążek nabyłem za przysłowiowe psie grosze. Co ciekawe, niedawno przytuliłem też reprinta z tego samego wydania. Też nie kosztował kokosów, więc wziąłem go z myślą, że komuś oddam, albo się na coś innego wymienię. Ale póki co, mam dwa. I mogę je sobie porównać. Dźwiękowo jest podobnie. W końcu to wznowienie, nie skrzywdzone remasteringiem. Jakość książeczki i nadruku na nieodtwarzanej stronie płyty reprinta też w niczym nie ustępuje wersji oryginalnej. To duży plus – spotykałem się już z wieloma wznowieniami CD, gdzie nie dbano pieczołowicie o szczegóły graficzne. Niby wszystko oddano tak, jak w oryginale, a jednak przy porównaniu z rzeczywistym, pierwszym tłoczeniem wychodziły czasem drobne, czasem spore mankamenty. Tu jest idealnie. Jedynie solidnością samej płyty “first press” góruje nad swoim wznowieniem. Płytka z 1992 roku zwyczajnie jest grubsza, mocniejsza… Jakoś tak jest, że dawniej produkowano porządniej. Wszelkiej maści dobra robione były z myślą o wielu latach użytkowania. Dziś? Czasem szkoda gadać… Dotyczy to także jakości srebrnych krążków. W przypadku tego reprinta nie jest źle, ale bywa, że są one cieniutkie, jak odwłok Pantofelka…
Ech, tak fajnie wyglądają płyty, wydane w jewel-case. Na cholerę komu digi-packi? Komu aż tak przeszkadzały jewele, że zaczęły się kombinacje z pudełkami, które po prostu są mniej trwałe? OK., to temat na inną dyskusję. Na niniejszym zdjęciu u góry oryginał z 1992 roku, na dole jego współczesne wznowienie.
Tomasz Urbański