AUDIOHOLICA #17
SKID ROW (wydanie Atlantic 7567-81936-2), SLAVE TO THE GRIND (wydanie Atlantic 7567-82242-2), B-SIDE OURSELVES (wydanie Atlantic 7567-82431-2)
No to dziś zbiorczo w tej rubryczce. Bo naszło mnie akurat z rana na wczesne płyty Skid Row i wspominki. Skid Row poznałem na przełomie lipca i sierpnia 1991 roku, krótko po premierze znakomitego “Slave To The Grind”. Były wówczas szkolne wakacje, ja – jak co roku – spędzałem je u rodziny w Pile. Była tam spora ekipka metalowców, wówczas głównie obracająca się w thrashu, ale takiego Osbourne’a, czy Skid Row właśnie, łykali bez popity. I tam jeden ze znajomków puścił mi “Slave To The Grind”… Opadła mi szczęka, tyle w tym było emocji… Poprawiłem sobie kilkoma teledyskami z programu Headbangers Ball w MTV i już widziałem, że znalazłem nową kapelę, której płyty natychmiast muszę mieć…
Na początku była piracka kaseta “Slave To The Grind”, wypuszczona przez “firmę” Takt. Oczywiście któreś kawałki były względem oryginalnej tracklisty pozamieniane, ale chociaż nie wyciszono końcówek. “B-Side Ourselves” też usłyszałem w Pile, u gościa o ksywce Żołtek (czy jakoś tak, nie pamiętam już dokładnie…). Ale jeszcze długi czas nie miałem tego wydawnictwa, podobnie, jak debiutanckiego albumu. Poznawszy “Slave To The Grind” jako wciąż młody metalowiec zaszufladkowałem sobie zespół w przegródkę z heavy metalem. I byłem gotów iść na pięści z każdym, kto by mi wówczas zasugerował, że zespół ma coś wspólnego z glamem. Miałem z formacją podobnie, jak i z doskonale mi już wówczas znanymi, pierwszymi płytami W.A.S.P. Nie przyjmowałem do wiadomości, że Skid Row ma cokolwiek wspólnego z “pozerskim pudlem”. Potem mi przeszło. Trochę wydoroślałem. Doszedłem nawet do wniosku, iż najpierw, by zagrać tego pudla na dobrym poziomie, to trzeba być doskonałym muzykiem…
Niedawno był w Metal Revolt felieton o wokalistach. A Skid Row to w znacznej mierze Sebastian Philip Bierk, używający ksywki Sebastian Bach. Jego niesamowicie emocjonalny wokal definiował tę muzykę. Gdy go w kapeli zabrakło, to… A nawet szkoda gadać! Nagrane po reaktywacji albumy i epki zespołu nawet nie otarły się o ten wysoki poziom. Dla mnie liczą się tylko te trzy wydawnictwa… Prawda, jest jeszcze wydany w 1995 roku, mocno nacechowany duchem swoich czasów album “Subhuman Race”. Tam także towarzysz Bach stał za sitkiem, ale to już naprawdę nie było to samo…
Oho, faktycznie wzięło mnie na wspominki, a ten tekst pisany jest przecież pod kątem kolekcjonerskiej rubryczki Audioholica. To może cokolwiek by napisać o samych krążkach? W przypadku Skid Row długo zadowalałem się posiadaniem CD-R. Zawsze był jakiś ważniejszy, płytowy zakup, który przesuwał nabycie oryginalnych CD formacji na termin późniejszy. Ale w końcu, kilka lat temu, ustrzeliłem wszystkie te wydawnictwa w jednym ze wspaniałych, niemieckich komisów (Cuda można w nich znaleźć!). Pierwsze bicia – czyli grube, mocne CD, które po latach nadal świetnie brzmią, z których poligrafia z czasem nie płowieje, które jakością biją na głowę to, co wydaje się współcześnie. O jakości dawnych i dzisiejszych CD, czy jakości danego i dzisiejszego sprzętu, służącego od odtwarzania lub grania muzyki, można by napisać oddzielny tekst… Może za jakiś czas się za niego wezmę…
Pamiętam sytuację, kiedy w latach dziewięćdziesiątych do sklepu ze sprzętem RTV wparowała rodzinka japiszonów z zamiarem kupna jakiegoś odtwarzacza CD. Nabyli straszny szrot, ale podstawowym kryterium ich wyboru było to, że w wielką kieszeń tego czegoś można było załadować aż sześć płyt. Pierwszy raz w życiu poczułem, że może coś takiego by mi się przydało. Leżałbym na wyrku, zapętliłbym sobie trzy krążki Skid Row po kolei i nie robiłbym nic do wieczora. A tak to trzeba wstawać i płyty zmieniać…
Tomasz Urbański