AUDIOHOLICA #20
FORBIDDEN - OMEGA WAVE
(Wydanie Nuclear Blast 27361 25762)
Mimo upływu lat świetnie pamiętam zapowiedzi tej płyty. Dwie z nich dotarły do mnie przez Rock Hard i… sieć sklepów Müller. W dodatku podczas zakupów. Ucieszyłem się, jak małe dziecko. Opcja nowej odsłony jednego z odważniejszych zespołów amerykańskiego metalu po ponad dekadzie przerwy, to było coś.
Forbidden to zawsze był band nieprzewidywalny. Poznałem ich przy okazji emisji w MTV teledysku do “Step By Step” w nieodżałowanym Headbangers Ball. Wtedy byli całkowicie pochłonięci thrashem. Oprócz stałej ekipy z Russem Andersonem na czele, cisnął z nimi Paul Bostaph i Tim Calvert. Ogrom talentu był dla mnie oczywisty. Płyta “Twisted Into Form” pochłonęła mnie od razu. Od tamtego momentu, już na zawsze, nazwa Forbidden została przeze mnie otoczona szacunkiem.
Nie będąc staroszkolnym fanatykiem dalsze płyty ekipy łyknąłem bez popitki. Może nie było już tak straszliwego ciosu, jak we wspomnianym na początku klasyku, ale była wielka radość z odsłuchu każdej z nich. Kiedy znikli, byłem wściekły, a tu nagle niespodzianka. Reklama nowej płyty w sieci Müller, zaś chwilę później we wtedy jeszcze poważanym magazynie Rock Hard.
W dzień premiery byłem trzecim klientem sklepu. Dwie pierwsze to obowiązkowe panie sześćdziesiąt plus, idące po ultraważne zakupy do aktualnego sprzątania. Ja, ignorując wszelkie artykuły, niezbędne w każdym domu, popędziłem na piętro. Doskonale znając rozkład sklepu, chwile później stałem już przy kasie z nowym krążkiem Forbidden w ręku. Kilka minut po dziesiątej byłem już w drodze do biura, niecierpliwie licząc czas do odsłuchu…
Po rozpakowaniu mała niespodzianka. Mark Hernandez zamiast Bostapha, Calverta też nie ma w składzie. O ile zmianę bębniarza przyjąłem sceptycznie, o tyle Steve’a Smytha na pokładzie przywitałem z dziką radością. Tak się złożyło, że obecność Steve’a w kolejnych składach kolejnych zespołów zawsze zwiastuje ciekawszy i lepiej dopracowany materiał. Poprzednio poprawił on jakość kultowego krążka ekipy Nevermore, “This Godless Endeavor”. Następnym albumem z jego udziałem był właśnie “Omega Wave” i tu Smyth ponownie dopiął swego. Już solówka, otwierająca “Forsaken At The Gates”, zaznaczyła dobitnie, dlaczego to właśnie on zastąpił Chrisa Brodericka w Nevermore (Broderick, skądinąd znakomity wioślarz, pojawiał się w Nevermore tylko na koncertach, Smytha przyjęto do składu i od razu dopuszczono do komponowania).
Zgodnie z tradycją podczas odsłuchu wbiłem się w teksty. Trafiły do mnie w stu procentach. “Adapt Or Die”, czy tytułowy mega hicior “Omega Wave”, ponownie ustawiły Forbidden na szczycie szczytów moich best bands ever. Teksty w stylu “Inhuman Race” i inne tez robiły swoje. To był zdecydowanie precyzyjny strzał w sam środek ruin mojej duszy. Potężnym, kasetonowym ładunkiem.
Muzykę pochłonąłem od pierwszego przesłuchania. Nie interesowało mnie wcale, czy ta płyta ma coś wspólnego z “Twisted Into Form”, czy nie. Ta muzyka żyje własnym życiem, idzie, jak kot, własną ścieżką. Podobno wielu wtedy nie potrafiło zrozumieć, dlaczego ekipa Forbidden nie wchodzi, wzorem innych, powracających wówczas kapel, w tyłek starym fanom. Nie weszli, za to nagrali płytę absolutnie wyjątkową. Unikatowe riffy, solosy, nawet Hernandez mnie nie wkurzał. (Pomijając bębny w “Forsaken At The Gates”). Płyta będąca dla mnie monolitycznym sztosem od początku do końca.
Jestem w pełni świadom, że wszystko można zagrać lepiej, w innym składzie, czy z innym brzmieniem. W przypadku tej płyty nawet nagrywanie w kilku studiach nie zaszkodziło emocjom, jakie ją w całości wypełniają. Płyta – wbrew faktom – brzmi, jakby pracował nad dźwiękiem jeden, idealnie czujący ten materiał człowiek.
Jak dekadę temu, tak i teraz jednym elementem, psującym mi odbiór całości, jest okładka. Denna i bez wyrazu. Pan “ałtysta”, będący jej twórcą, naprawdę ma powód do wstydu. Samo wydanie zaś wstydu nie przynosi. Jewel case, solidne tłoczenie i dobra jakość papieru to gwarancja satysfakcji na długie dekady. Zero wtop, literówek, czy pikselozy. Niby tylko Nuclear Blast, ale cieszy, jak “japończyk”.
Wniosek po latach może być tylko jeden. Album z latami zyskuje na wartości. Zawarta na nim muzyka nie starzeje się, jak wiele w owym czasie popularniejszych materiałów różnych zespołów. Dla mnie, fana Forbidden od 1990 roku, jest to album numer dwa w ich dyskografii. Nadal marzę, by Forbidden jeszcze raz wróciło i nagrało album klasy “Omega Wave”. Znowu miałbym o czym myśleć przez kolejną dekadę.
Thilo Laschke