AUDIOHOLICA #26
GRAVE DIGGER – EXCALIBUR
(Wydanie GUN Records 74321 68595 2)
Pamiętam, jak długo swego czasu przyzwyczajałem się do głosu Chrisa Boltendahla. Bo wokalista z heavy metalowego bandu kojarzył mi się wówczas z fachowcem nie z tej Ziemi. Myśląc o frontmanie z formacji heavy przed oczami stawał mi Halford, Dickinson, czy też inny Eric Adams. Byli to ludzie o głosach potężnych, o dużej skali, o ogromnych możliwościach… No dobra, w panteonie moich ulubionych wokalistów był wówczas taki Udo Dirkschneider, a z nim przynajmniej da się Boltendahla porównać pod względem chropowatości i agresji w śpiewie. Tyle że Boltendahl brzmi, jak brudna, cięższa, grubo ciosana wersja Dirkschneidera. Taka toporna wersja diamentu, jakim dla mnie zawsze był Udo…
…I niech sobie Chris Boltendahl będzie, jaki jest, bo uwielbiam te jego ryki. Dla mnie ten człowiek jest fenomenem. W sensie technicznym śpiewać nie potrafi za grosz, ale i tak jest kapitalny. Jest krzykaczem niezwykle charakterystycznym. Bardzo trudnym do podrobienia. I nie potrafiłbym wyobrazić sobie, by w GRAVE DIGGER miał śpiewać ktoś inny…
Ale – jak już wspomniałem – do głosu “Pana Krzysia” przyzwyczajałem się jakiś czas… Przy pierwszym odsłuchu Chris odrzucił mnie totalnie. Myślałem nawet o sprzedaży albumu “Grabarza”, który sobie wówczas kupiłem w ciemno. Z kolejnymi jednak próbami (nigdy nie odrzucam muzyki po jednym odsłuchu, chyba że to kolosalna wprost tragedia) dostrzegłem coś, co mi w tych wokalach odpowiada. I po jakimś czasie przekonałem się do tych porykiwań całkowicie. Śpiewaj pan dalej, panie Boltendahl. Właśnie tak szorstko, po swojemu. Za żadne skarby nie rób wokali czystych…
Była późna jesień 1999 roku. W tamtym czasie sporo jeździłem po Polsce pociągami i autobusami. Wyjeżdżając z moich Pabianic często przesiadałem się na łódzkim, starym jeszcze Dworcu Fabrycznym. Na jego obrzeżach mieścił się całkiem sympatyczny sklep muzyczny o fajnej nazwie “Lady Peron”. To właśnie tam kupiłem swój CD “Excalibur”. Dźwięki, na nim zawarte, łatwo znalazły drogę do mojego serducha. Do dziś to jedna z moich ulubionych płyt GRAVE DIGGER.
Swego czasu słyszało się wiele opinii na temat wyższości brytyjskiego heavy metalu nad heavy metalem niemieckim. Ten i ów próbował udowadniać, że metal z Wysp cechuje finezja i polot, a ten teutoński jest siermiężny i toporny. Oczywiście wszystko zależy od tego, jakie zespoły weźmiemy jako przykłady. Łatwo jest znaleźć takie, by tę tezę po prostu odwrócić. Tyle że… akurat GRAVE DIGGER jest grubo ciosanym, opartym na prostych, mocnych riffach bandem. Jest taką grupą z owego “teutońskiego stereotypu”, jaki pokutował w Polsce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I ja to właśnie w ich muzyce lubię. Bo nie zawsze chodzi o to, by zagrać milion dźwięków na sekundę. Czasami prosty, jak mawiał jeden z moich przyjaciół – dziarski riff, robi przysłowiową robotę. W muzyce chodzi przede wszystkim o emocje. A tych w “Excalibur” naprawdę nie brakuje.
Sama płyta nie ma słabego kawałka – to był naprawdę świetny okres w twórczości GRAVE DIGGER. Choć do dziś pamiętam, iż muzycy mówili, że “Excalibur” nagrywali wkurzeni na wytwórnię. Podobno ekipa GUN nie zgodziła się na tekstowy koncept, oparty na “Iliadzie”, więc zespół zmuszony był stworzyć nowy, o rycerzach Okrągłego Stołu. Summa summarum ta złość musiała przelać się na riffy, bo “Excalibur” to chyba do dziś najbardziej “pancerna” płyta zespołu. GRAVE DIGGER zawsze brzmiał, jak ciemniejsza, masywniejsza wersja ACCEPT. Na “Excalibur” tym bardziej. “Grabarz” to nie death metal, ale w dźwiękach takiego “Pendragon”, czy choćby “Mordred’s Song”, jest prawdziwa furia…
Trochę uwag kolekcjonerskich – 1999 rok to nie był czas wielkiej popularności winyli, dlatego album w tym formacie wypuszczono dopiero w 2013 roku. Podwójny winyl, sygnowany logiem Back On Black, to chyba jedyne wydanie na “wosku”, jakiego doczekał się “Excalibur”. W czasie swojej premiery CD był dostępny zarówno jako digipack, jak i jewel case. Digipacki, a także japońskie wydanie krążka (Victor, VICP-60868), wzbogacone było o jeden dodatkowy kawałek, zatytułowany “Parcival”. Zarówno digipacki, jak i płyty w standardowym “plastiku”, dostępne były z czerwonym logosem kapeli lub niebieskoszarym. Chyba wszystkie pierwotne bicia albumu dostępne były w tych dwóch wariantach. Mój CD to tłoczenie niemieckie, skierowane na rynek europejski. Solidna, gruba płyta, dobry jakościowo booklet – to wciąż jeszcze były nacechowane dbałością o szczegóły czasy…
Czasem czuje się dziwnie widząc, jak wszystko się na tym świecie zmienia. Uwe Lulis, autor riffów na “Excalibur” i przez wiele lat podpora GRAVE DIGGER, jest dziś w ACCEPT. Co więcej, Chris Boltendahl przez długi czas nie chciał nawet słowem wspominać o byłym muzyku swojego bandu. Zawsze stwierdzał, że nie ma nic do powiedzenia na jego temat. Czy panowie jakoś dogadali się z czasem, czy też zadrażnienia okazały się zbyt duże, tego nie wiem. Faktem jest, że dla mnie Lulis to gitarzysta, który idealnie pasował do GRAVE DIGGER. Miał pewną specyfikę, szorstkość w swojej grze, która… musi też się sprawdzać w ACCEPT. Riffy Lulisa zawsze były charakterystyczne. I nieważne, że drogi Boltendahla, oraz Lulisa, rozeszły się z czasem. Cieszę się, że razem udało im się stworzyć tak dobre płyty, jak np. “Excalibur”. Po prostu dzięki panowie, dzięki za Waszą muzykę…
No to co? Puszczam sobie “Excalibur” jeszcze raz…
Tomasz Urbański