AUDIOHOLICA #27
W.A.S.P. – LIVE… IN THE RAW
(Wydanie Capitol Records 1C 064-7 48053 1)
Z rana wzięło mnie na koncertówkę W.A.S.P. Koniecznie z winyla. Dlaczego? Bo chciałem sobie przypomnieć urok delikatnych trzasków podczas słuchania tej płyty. Jako stary dziad robię się sentymentalny. A kiedy całe wieki temu po raz pierwszy usłyszałem “Live… In The Raw”, to wówczas właśnie takiemu “I Don’t Need No Doctor”, czy “Wild Child”, towarzyszyły te trzaski…
Ale nie, w tamtym czasie nie sprawiłem sobie winyla. Pod koniec lat osiemdziesiątych rzadko docierało do mnie na czarnych krążkach (w kolorowe “placki” nikt się wówczas nie bawił) coś, co nie było polską licencją, lub płytą krajowego bandu. Szczęśliwie dla tłoczonych wówczas płyt, jeśli wziąć pod uwagę, jakiej “klasy” gramofonem wtedy dysponowałem. “Live… In The Raw” przegrał mi z winyla na kasetę pan Marek Ciechański w swoim sklepie. Wiem, że się powtarzam, ale człowiek ów, jeśli chodzi o metal w moich Pabianicach, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych po prostu rządził i dzielił. Połowa płyt, które wówczas poznawałem, została kupiona, lub nagrana w jego zmieniającym kilka razy adres sklepie. Przez koncertówkę W.A.S.P. zostałem kupiony od razu. Nie mogło być inaczej – Blackie Lawless i jego zespół należeli już wówczas do moich ulubionych wykonawców. “Live… In The Raw” traktuję zresztą jako takie swoiste podsumowanie wczesnej, bardziej osadzonej w glamie niż późniejsze płyty twórczości W.A.S.P. Bo w tym 1987 roku nikt jeszcze nie wiedział, że wraz z wydaniem przez zespół “The Headless Children” zacznie się prawdziwa rewolucja…
Taaak… Sentymenty grają dziś u mnie pierwsze skrzypce… Chętnie wracam do starych płyt live. Mimo iż zdaję sobie sprawę, że w czasach, kiedy powstawał “Live… In The Raw”, oszukiwano na tych wydawnictwach tak, jak oszukuje się dziś. Studyjne dogrywki i poprawki są na takich krążkach standardem. Ba, część wydawnictw zwyczajnie nagrano w studiu w całości, a potem dorzucono wrzaski publiki. Pod koniec lat osiemdziesiątych wierzyłem jednak, że to wszystko było rejestrowane na żywo. Wierzyłem, że płyty live naprawdę oddają atmosferę koncertów, na których je zarejestrowano. I dziś wcale nie chcę się dowiadywać, że było inaczej. “Live… In The Raw” jako dzieciak z podstawówki słuchałem z wypiekami na twarzy. I niech tak zostanie – niech wciąż płyta wyzwala we mnie te same emocje. Nie chcę myśleć o dograniach, jakie mogły powstać na potrzeby tej płyty. Świadomość tego, jak wygląda ten świat, mam, ale staram się nie zawracać sobie tym głowy…
Omawiany tutaj winyl to pierwsze bicie z 1987 roku, tłoczenie holenderskie, skierowane na rynek europejski. W moje ręce trafił kilka lat temu, za pośrednictwem kumpla. Mimo iż była to płyta używana, dostała mi się w idealnym stanie. Pierwszy właściciel potrafił dbać o “placki”. Słucham dziś tego winyla i próbuję sobie przypomnieć, do kogo powędrowała kaseta BASF, na której Marek Ciechański nagrał mi “Live… In The Raw”. Dziś już nie pamiętam, a starych kaset, poza unikalnymi materiałami demo, wyzbyłem się w pewnym momencie wszystkich. Rozdałem kolekcję młodszym, kiedy upowszechnił się na dobre format CD. Czasem tego żałuję – znów z powodów sentymentalnych…
Kariera m.in. W.A.S.P. pokazuje, jak dobrym, skutecznym managementem potrafiła być firma, prowadzona przez Roda Smallwooda i Andy’ego Taylora. Blackie Lawless i jego ekipa przez wiele lat pozostawali pod skrzydłami wspomnianych panów. Zespół karierę zrobił ogromną, a to dowodzi, iż sukces IRON MAIDEN, formacji, z którą Smallwood kojarzony jest najmocniej, nie był dziełem szczęśliwego przypadku. Choć oczywiście ani IRON MAIDEN, ani W.A.S.P. nie osiągnęliby nic, gdyby po prostu nie nagrywali fantastycznych płyt… Po raz kolejny dziś odwracam stronę winyla i słucham “Live… In The Raw” od początku. Album ów pasuje mi do tego sentymentalnego nastroju. I te delikatne, “analogowe” trzaski…
Tomasz Urbański