DESTROYERS – SIŁA WOLI (Pierwsze wrażenia z odsłuchu płyty “Dziewięć Kręgów Zła”)
Niszczyciel powrócił. Od roku 1991 do chwili obecnej minęło duuużo czasu. Dla wielu, nawet sporych nazw byłaby to przerwa, po której by już się nie podnieśli. Zanim przejdę do sedna w postaci nowej, raptem trzeciej płyty zespołu, przypomnijmy kilka istotnych faktów, dzięki którym możemy ogarnąć istotę fenomenu tej grupy. W latach osiemdziesiątych ekipa DESTROYERS była w tzw. “Stajni Dziuby” na samym końcu priorytetów nieżyjącego już od dawna jej szefa, Tomasza Dziubińskiego. Wydali wtedy kilka splitów na winylu, oraz ledwie dwie płyty, z których żadna nie miała poważnej dystrybucji, czy promocji. Zarówno “Noc Królowej Żądzy”, jak i dwa lata młodsze “Niedole Cnoty” trafiały w priorytetową próżnię. O ile “Niedole…” pojawiły się z czasem na CD, to płytowy debiut formacji czekał na dobre wydanie aż do 2020 roku (Bo to z 2009 było jakosci bazarowego pirata). Gdyby nie sukcesy sceniczne DESTROYERS z roku 2019 i 2020, zapewne dalej wydanie “Nocy Królowej Żądzy” na CD byłoby snem kolekcjonerów. No ale po falstarcie z omyłkowym umieszczeniem fotki DESTROYERS z 2020 roku z tyłu okładki płyty, pojawienie się w powszechnej dystrubucji “Nocy Królowej Żądzy” staje się faktem. Lepiej po trzydziestu latach niż wcale… Dodajmy do tego wszystkiego jeszcze brak jakiejkolwiek produkcji w przypadku pierwszego krążka, okładki, na które zespół nie miał żadnego wpływu, a dopełni się obraz ówczesnej nędzy i rozpaczy.
Jak widzicie, wspomnienie przeze mnie terminu “fenomen” ma swoje uzasadnienie. Każda inna grupa w tak skrajnie nieprzyjaznych warunkach zwyczajnie by nie przetrwała. DESTROYERS nie tylko przetrwał, ale zdaje się mieć swój właściwy czas właśnie teraz. Rok 2021 może okazać się czasem właśnie tego zespołu. Za wielkie słowa? Zbytni optymizm? U mnie??? Chyba czytacie mnie po raz pierwszy, albo macie wyjątkowo pozytywne nastawienie dzisiejszego dnia…
Na krążku “Dziewięć Kręgów Zła” słyszymy najlepszy z dotychczasowych składów Destroyers. Marek Łoza, jak zawsze, odpowiada za wokale i ponownie jest bez basu w ręku. Bolo, czyli Wojciech Szyszko, gra na basie, tak samo, jak wówczas, gdy nagrywał “Niedole Cnoty”. Nowe nabytki to Dominik Dudała i Tomek Owczarek, gitarowy duet, znany wcześniej z gry w ANOTHER WORLD, oraz niedawno skaptowany, prawdziwy niszczyciel Łukasz “Siwy” Szpak z HATEAMINE i SOUL MAGGOT na garach. Zazwyczaj w tym momencie moich recenzji, czy wspominek, pojawia się utyskiwanie na technikę gry, mankamenty tego, czy innego muzyka. Nie tym razem. Serio. Słuchałem uważnie. Nawet partie solowe niemal nie wzbudzają we mnie pytań. Taki rodzaj cudu…
Zacznijmy od kwestii podstawowej – brzmienia. Najnowszy krążek, to pierwszy raz w historii DESTROYERS prawdziwa produkcja. Jarek Toifl z MAQ Records jest pierwszym realizatorem, który nie tylko wiedział, co i jak zrobić z muzyką DESTROYERS, ale też wzorowo poprowadził sesję nagraniową, dzięki której miks i master nie miał prawa nie wyjść. Kwestią kluczową była jakość gry instrumentalistów, ich kreatywność i pomysłowość. Tym razem tego nie zabrakło. To pierwsza i najwyraźniejsza różnica między między DESTROYERS roku 2020, a jakimkolwiek wcześniejszym okresem. Drugą sprawą była kreatywność lidera. Od tekstów począwszy na riffach skończywszy. Na płycie, od początku do końca, mamy do czynienia z istną ferią pomysłów. Nigdzie nie ma dłużyzn, czy autoplagiatów. Króluje dynamika i niespotykana wcześniej brutalność. Nie wiem, czy tak miało być od początku, czy to sprawka Siwego, znanego z bardzo mrocznego i ekstremalnego grania. Ważne, że efekt końcowy daje solidny wycisk.
O ile muzyka to lepszy technicznie i brzmieniowo odpowiednik RUNNING WILD i IRON ANGEL z wpływami mnie osobiście kojarzącymi się z RISK z okresu “Hell’s Animals” i “The Reborn” (choć to pewnie przypadek, bo kto oprócz takich die-hard fanów RISK, jak ja, wciąż o nich pamięta?), oraz z lekkim nalotem IRON MAIDEN (Marek Łoza jest wielkim fanem tej ekipy), o tyle w warstwie wokalnej DESTROYERS jawi się jako śląski odpowiednik KINGA DIAMONDA. Taki refren, jak z utworu “Krwawa Hrabina”, mógłby spokojnie znaleźć się na “Give Me Your Soul… Please” Diamentowego Króla i nikt nie połapałby się, że to nie King tylko Marek Łoza. Dla mnie to wspaniała rekomendacja. Oba wcielenia Kinga są dla mnie ważne, a jego wokal ponadczasowy. Specyficzne użycie falsetów przez Marka Łozę przypomina mi też wczesne Sanctuary, co oczywiście dla mnie jest po prostu kolejną zaletą.
Muszę być jednak uczciwy wobec Was, oraz siebie samego i zaznaczyć, że ten album nie jest, niestety, ideałem bez skazy. Choć album jest bardzo równy, słuchając kawałków “Czarna Śmierć” i “Wszetecznica” mam wrażenie opuszczenia gardy w środku walki. Nie wydają się aż takimi killerami, jak np. “Zemsta Roninów”, absolutny hicior “Jeszcze Gorsi”, epicka “Krwawa Hrabina”, czy “Bal Tysiąca Nagich Lal”. W tym festiwalu kapitalnych aranży akurat te dwa kawałki nie robią na mnie aż tak miażdżącego wrażenia.
Sporym zaskoczeniem są interludia w postaci intro do “Zemsty Roninów”, oraz do kawałka tytułowego. Są wręcz mroczne. To zdecydowana nowość w dotychczasowej muzyce DESTROYERS. Partia fagotu, wieńcząca intro do “Dziewięciu Kręgów Zła”, jest wręcz depresyjna. Czytelników, przerażonych słowem fagot, uspokajam. Na płycie nie ma grama inklinacji symfonicznych. Sto procent metalu w metalu. Takich mrocznych fragmentów życzyłbym sobie jeszcze więcej. Wyraźnie DESTROYERS ma do tego talent, wiec nie ma powodu, by ten fragment kreatywności zespołu ograniczać.
Powinien być teraz srogi akapit o poligrafii, jakości tłoczenia i zawartości książeczki. Niestety, kiedy to piszę, fizycznych płyt w sprzedaży jeszcze nie ma. Promo zawiera wyłącznie audio i okładkę. Na zapowiedziach zaś nie ma sensu się opierać. Nauczony casusem WOLF SPIDER na płycie “V”, gdzie mimo wydania płyty jak się należy, czyli w jewelu, jakość tłoczenia samego krążka przebiła najczarniejsze przypuszczenia, jeszcze się wstrzymam. Płytki CD-R miały lepszą jakość od tamtego tłoczenia. Strach było to cudo do lepszego odtwarzacza wkładać… Ponieważ jestem maniakalnym kolekcjonerem płyt, jakość tłoczenia, oraz format wydania, to dla mnie kwestie zasadnicze. Żadne digi, czy eco packi, nigdy nie zastąpią jewelowego wydania płyty i kropka. Jewel, jewel i jeszcze raz jewel, a na tłoczeniu nie należy oszczędzać. Płyta ma być niezniszczalną, a nie cienkim, jak mgiełka, jednorazowym badziewiem… W tym momencie nie mam jednak żadnych danych, by powiedzieć cokolwiek o samym fizycznym wydaniu. Pozostaje mieć nadzieję, że Putrid Cult to firma solidna i jakość wydania nie będzie budziła obaw.
Na koniec słowo o okładce. Kiedy ją opublikowaliśmy, byliśmy zaskoczeni tak samo, jak wy. Dupiaki z przodu i brązowawe w odcieniu coś z tyłu. W wywiadzie dla Metal Revolt Marek Łoza potwierdził, że były naciski, by zachować tradycję dupiaków z poprzednich okładek. Wielka szkoda, że ta presja na zespół wydała taki owoc. Tło, oparte na animacji dziewięciu kręgów zła wg Dantego, samo w sobie jest pomyłem dobrym. Po uwspółcześnieniu symboliki i zmniejszeniu ilości detali o dziewięćdziesiąt procent byłoby znakomicie. Ale te dwie cipy z przodu psują wszystko. Mam wrażenie sklejenia na siłę dwóch okładek. Pierwszy raz od dawna Jerzy Kurczak nie pokazał swojej klasy. Czyżby zmęczenie nadmiarem okładek? Jak nie KAT czy DESTROYERS to DRAGON, lub młodsze stażem kapele. Do tego użycie takiej palety kolorów, by wszystko się ładnie zlewało w magmę. Po raz kolejny stara zasada tworzenia okładek, mówiąca: mniej szczegółów, lepszy przekaz, pokazała, jak ważna jest przejrzystość obrazu na okładce. Mistrz Kurczak, wyraźnie zmęczony nadmiarem pracy, niechcący wbił DESTROYERS nóż w plecy. Na szczęście muzyka broni się sama.
“Dziewięć Kręgów Zła” to płyta, jakiej oczekiwałem. Mamy tu charakterystyczne testy, speedowo, thrashowo, heavy metalową jazdę rollercasterem, oprawioną w specyficzne dla tego zespołu barwy. Dokładnie takie, z jakimi ja zawsze kojarzę DESTROYERS. Muzyka zdecydowanie spełnia moje oczekiwania. Wracam co kilka dni do tej płyty i mam wciąż tę samą przyjemność z odsłuchu, jak za pierwszym razem.
Ta płyta nie jest dla każdego. Jeżeli oczekujesz po niej iście pomnikowych, ponurych wizji o marmurowej proweniencji, jeśli traktujesz metal, jak coś w rodzaju religii, Boga i świątyni czegoś tam w jednym, to raczej nie jest to płyta dla Ciebie. To płyta dla zwykłych metalowców. Takich potrafiących cieszyć się muzą, byciem na koncercie, oglądaniem po raz enty bookletu i lubiących dość swobodne podejście do seksu i spraw damsko męskich. Takich z włosami na klacie i bez kompleksów wobec czegokolwiek. Zdecydowanie aktywnych seksualnie w realu. W dodatku z żywą, istniejącą kobietą. Słowem: dla luzaków. Ale ponieważ wszystkim innym przyda się przerwa w ćwiczeniach na mistrzowskie opanowanie najmroczniejszych min Dartha Vadera, wbrew obawom także zachęcam, by dali tej płycie szansę.
Thilo Laschke