ISENGARD — ECHA ŚRÓDZIEMIA ROZBRZMIAŁY RAZ JESZCZE
Pierwszy piątek października rozpoczął się dla mnie starym tolkienowskim klimatem, latami dziewięćdziesiątymi i taką totalną, niewymuszoną swobodą. Raz jeszcze Fenriz dał upust swoim dawnym, odległym sympatiom, jakim były niegdyś wpływy folku. W moich uszach z samego rana rozbrzmiała nowa odsłona Isengard, a na twarzy z każdym utworem rósł szeroki uśmiech. Jestem zadowolona w opór, że po tylu latach ten materiał wyszedł. Poznajcie “Vårjevndøgn”.
Na początku słyszymy inwokację “Cult Metal”, wyśpiewaną charakterystycznym wokalem, który momentalnie przenosi nas do starego, dobrego Isengard. Materiał, jaki słyszymy na tej płycie, powstał wtedy, kiedy reszta, czyli we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Niedługo potem to folkowe zacięcie Fenriza raz na zawsze odeszło w niebyt.
“W 1994 roku słuchałem namiętnie norweskiego, folk rockowego zespołu Folque z lat siedemdziesiątych. Interesowało mnie przeniesienie dawnych, smutnych, pasterskich pieśni i tradycyjnej norweskiej/szwedzkiej muzyki na grunt sceny metalowej. Żałuję, że się tego podjąłem.(…) Na całe szczęście pochłaniały mnie również wikińskie albumy, które z taką maestrią nagrał kilka lat wcześniej Bathory”– Fenriz dla magazynu Terrorizer, “Black Metal. Ewolucja Kultu”, Dayal Patterson
Nostalgiczne nawiązanie do klimatu projektu Isengard to w sumie tyle dobrego, co mi się nasuwa odnośnie wokalu. No cóż, Fenriz zdecydowanie do czołówki moich ulubionych wokalistów nie należy, trudno więc, żeby było inaczej. Bardzo mi się z kolei podoba to, że ten daleki od doskonałości śpiew jest słyszalnie dobrą zabawą śpiewającego i pełnym zaangażowaniem w klimat utworów. To są takie drobiazgi, smaczki, których w nowej muzyce nie znajduję zbyt wiele, a w latach dziewięćdziesiątych to było takie oczywiste. Słuchanie tego najzwyczajniej sprawia mi radość. Wokalnie nowy Isengard jest, jaki jest, muzycznie natomiast w moim odczuciu niczego mu nie brakuje i nie ustępuje materiałowi, który ujrzał światło dzienne już ćwierć wieku temu.
Kolejne utwory to jest już kalejdoskop inspiracji. Słyszę tam Black Sabbath i to nie jest nic dziwnego, raczej oczywiste. Słyszę też Led Zeppelin i zaryzykuję, że słyszę też jakieś wpływy Uriah Heep. I jeśli mam rację, to też nie jest dla mnie niczym dziwnym. Dalej; jakiś heavy metal, może jakiś stoner, nawet jakiś punk w “Rockemillion”, no dzieje się dużo. Jest fajnie, jest nieoczywiście, no bierze mnie to na całego. Utwór “A Shape In The Dark” jest moim zdaniem genialny i w ciągu kilku godzin stał się jednym z moich ulubionych numerów tego roku.
Jeśli czegoś brak temu albumowi, to chyba tego znanego z poprzednich płyt stalowego zimna i budowania w utworach, jak “Vinterskugge”, czegoś monumentalnego, wznoszącego się, jak Orthank w fortecy w Górach Mglistych. No tego tam nie uświadczyłam, ale czy to jest wada? Tak bym nie powiedziała. Nowo wypuszczony materiał jest nieco inny w swoim klimacie, ale ciągle trzyma się w konwencji Isengard i cieszę się, że ukazał się pod tym szyldem.
Kocham ten brak spiny, taką nonszalancję. Coś, co w muzyce lat dziewięćdziesiątych było częste i naturalne. To słychać tu bardzo wyraźnie. Dziś powstają solidne produkcje black metal, a gatunkowe skoki w bok jego czołowych twórców mają się świetnie i są na bardzo wysokim poziomie. Ale właśnie z drugiej strony nie mogę się pozbyć wrażenia, że te kompletne, dopracowane, dopieszczone wydawnictwa są w jakiś sposób poddane pewnym ramom i schematom. A ja bym chciała, żeby ktoś jeszcze odważał się po prostu wypić parę piw, a potem nagrać, co mu tam w duszy gra i tyle. I tak z każdej strony pojawią się głosy, że to słabe, że jest mnóstwo o wiele lepszej muzyki i teoretycznie będą one całkiem słuszne. Tylko co z tego, jeśli w tej muzyce tak często brakuje autentyczności, takiej prostoty, czegoś pierwotnego i naturalnego.
Tak, mam słabość do twórczości Fenriza i nie zamierzam udawać, że obiektywizm jest moją mocną stroną. Ale gdyby w ten sposób tworzył ktoś zupełnie nieznany, a ja bym to usłyszała gdzieś bardziej, lub mniej przypadkowo, to i tak uśmiechnęłabym się i pokiwała głową z uznaniem. Bo nic mnie nie chwyta bardziej, niż łamanie wszelkich konwenansów i robienie po swojemu tego, czego się chce. To jest twórczość, a nie po prostu tworzenie muzyki. W dążeniu do perfekcji nietrudno zgubić świeżość i autentyczność. Pytanie tylko, czy warto.
Magda Łodygowska