JUDAS PRIEST — NIGDY WIĘCEJ “PAINKILLER”?
Diadia Halford dał głos. Tak, to zdecydowanie profesjonalista od “Pe-eRu”. Stworzenie absolutnie medialne, ale takiego szycia megagrubymi nićmi z jego strony daaawno nie było.
Po dobrym przyjęciu płyty “Firepower” dla fanów Judas Priest wszystko było jasne. Wreszcie album, godny wydania pod tym zasłużonym dla metalu logiem. Pierwszy od co najmniej powrotu Halforda, który warto kupić i wkuć na blachę. Nie było na nim żałosnych nutek a’la “Angel Of Retribution”, czy ohydztwa wszechczasów, zatytułowanego “Nostradamus”. Nie było demówkowego brzmienia “Redeemer Of Souls”. Nagle znowu mamy Priest, jaki kochamy. Pojawiły się więc rozbuchane nadzieje, że to jeszcze nie koniec. Halfordowi jednak zwyżka zespołu wyraźnie jest na rękę. Już wcześniej rakiem wychodził z różnych zapowiedzi, czy pytań, ale ściema, jaką sprzedał podczas wywiadu dla Radioactive w/Mike Z, przeszła wszystko.
Kwestia roku 1990 i albumu “Painkiller” wychodzi praktycznie w każdym wywiadzie. Zazwyczaj zespoły chcą nawiązywać właśnie do szczytowych osiągnięć, ale nie dziadzio Halford. Spec od kolęd i innych piosenek świątecznych rozwodził się nie nad tym, że nie ma już siły, by aż tak dobrze śpiewać, a zespół ochoty, by tak dobrze grać, jak wtedy, ale ciągnął temat na manowce w iście zawodowym stylu.
“Radością zespołu Priest jest, że każdy, nagrywany przez nas album, ma własne nogi, na których może stać” – taaa, szczególnie dwa pierwsze, zauważyłem starając się nie myśleć o powodach, dla których pojawiła się seria płyt, reprezentowanych przykładowo przez krążki typu “Turbo”, czy “Demolition”. Halford otwarcie nazywa wolty stylistyczne “definitywna separacją tego, gdzie zespół jest w danym momencie”. Dobre sobie. Jest tam, gdzie im management pokazał. “Unikaliśmy powtórzeń” – fakt, skakali z kwiatka na kwiatek w olimpijskim tempie. W tym sensie faktycznie, nie powtarzali się. Ponieważ kwestia dotyczyła “Painkillera”, raczył zastrzec na wszelki wypadek: “nie oznacza to, że nie można mieć szybkich, intensywnych utworów, które maja bardzo podobny styl, ale silną, indywidualną tożsamość”. Aż mi w oczach stanęła jego płyta, nagrana z logiem Fight, “War Of Words”, gdzie był chyba jeden pomysł na kawałki, tyle że w różnych wariantach, pod różnymi tytułami. O reszcie wydawnictw Halforda z lat dziewięćdziesiątych lepiej pomilczeć, by logo Metal God nie przestało lśnić. W kontekście ewentualnego powrotu do stylistyki “Painkiller” Rob stwierdził: “pozwólmy śpiącym, metalowym bogom spoczywać”. Ręce opadają… Reszta też nie pociesza. “Jestem pewien, że bylibyśmy w stanie zrobić to naprawdę dobrze, ALE to by tego NIE UCHWYCIŁO, nie zbliżyłoby się”. Bosko, pan autor nie potrafi wyrazić się dwa razy w tym samym stylu. Jak przy chorobie dwubiegunowej, tylko w muzyce. Po wymienieniu przeszkód, typu kabel leży inaczej, odmienny mikrofon i innych w tym stylu, spuentował: “myślę, że najlepiej zostawić to, jak jest”.
Są jednak plusy jego gadania. Zauważył różnice w poziomie akceptacji przez fanów “Firepower” w stosunku do reszty płyt, jakie po drodze nagrali. “Płyta “Firepower”, ostatni album studyjny Priest, zyskała ogromna akceptację i chwyciła mocniej w porównaniu z poprzednimi albumami”. Dobrze, że choć w tej kwestii dziadek metalu, który uwierzył, że jest bogiem, wciąż stoi na ziemi.
Sądząc po tego typu wywiadach nie wiadomo, co się stanie, gdy fani doczytają się, o co chodzi Halfordowi w zachwytach nad ekipą, produkującą “Firepower”, czyli w praktyce człowiekowi, który uratował cały zespół Judas Priest, robiąc praktycznie wszystko za… No nieważne…
Jak myślicie? Mamy na co czekać, czy te gadki Halforda to już takie requiem na finiszu?
Thilo Laschke