KAT. . .
Kat… Kat…. Kat….. Kat!!!! Tak się dawniej zaczynały koncerty naszego zdecydowanego lidera sceny metalu klasycznego w Polsce. Nigdy się jednak nie spodziewałem, że po casusie płyty Biało Czarna Kat&RK może się jeszcze kiedykolwiek taka historia powielić. Poczułem się ponownie, jak w roku 2010. Okazało się, że życie wyprzedza Monty Pythona i Bareję o kilka długości. Aktualny odcinek tej historii, to Kat – “Without Looking Back”. Na dzień dobry pojawił się singlowy “Flying Fire”. Idealny odstraszacz i zniechęcacz fanów starego Kata, zbierający znakomite recenzje wśród dotychczasowych przeciwników zespołu. Czy jest to dobry prognostyk? Wątpliwe. Granie, kojarzone z Piotrem Luczykiem, jako artystą solowym, nie podbiło niczego, ani nikogo. Niestety, w ogólnym rozumieniu marka KAT zobowiązuje do jakości, do podtrzymywania legendy, oraz szacunku, skierowanego do fanów. Osobiście sądzę, że jeżeli duch dawnego Kata się wypalił i aktualny rozwój muzyczny prowadzi Piotra Luczyka w nowe rejony, nie powinno być loga Kat na płycie, prezentującej zupełnie niekatowskie oblicze KAT. Piszę to przy założeniu, że utwór singlowy reprezentuje spektrum utworów całej płyty i nie jest zbiorem wyrwanych z kontekstu, przypadkowych dźwięków. Gdyby ten utwór reprezentował jakiś hipotetyczny Piotr Luczyk Project, nie padłoby z mojej strony ani słowo krytyki. Każdy artysta ma niczym nieskrępowane prawo do wyrażania siebie w sposób, jaki go w danym czasie reprezentuje najpełniej. Wzorem jest tu Devin Townsend i jego ciągłe zmiany nazw zespołu, w zależności od aktualnych rezultatów poszukiwań. Piotr Luczyk uparł się na stary szyld dla nowej muzyki. Być może nie bierze pod uwagę, jaką tym sobie samemu robi krzywdę. Pełny materiał odpowie na pytanie, czy faktycznie jest to forma artystycznego samozaorania się, czy też utwór singlowy to tylko wypadek przy pracy. Od wczoraj mamy datę premiery. Pożyjemy, zobaczymy, jak mawia klasyk. Na koniec słowo o okładce nadchodzącego opusu. Wg. ćwierkających tu i ówdzie wróbelków, okładkę namalował sam Jerzy Kurczak. Tymczasem jeszcze wczoraj za okladkę nowej płyty robiło tło koncertowe z czasów trasy “Somewhere In Poland”. Starsi harcerze pamiętają. Lata 2002 i 2003 obfitowały w znakomite koncerty jedynie słusznego Kata, dozbrojonego w śp. Valdiego Modera. Już wtedy ta grafika uchodziła za słabą. Powrót akurat do niej przy okazji promocji nowej płyty spotkał w pełni zasłużoną i druzgocącą krytykę. Było to jawne zaprzeczenie idei nie patrzenia w tył. Dopiero teraz, gdy piszę te słowa, nagle objawia się inna okładka, rzeczywiście mocno w stylu legendarnego ilustratora naszych ulubionych albumów. Zawiera mieszaninę motywów z poprzednich płyt, z naciskiem na “Oddech Wymarłych Światów” oraz album “Ballady” w wersji ze słodką blondzią w klatce. Jest dużo lepiej. Gdyby okazało się, że muzyczne oblicze KAT w roku 2019 to miks tych dwóch płyt bez “Flying Fire”, będę pierwszy, który płytę kupi. Oczywiście dziwi trochę, że te dwie głowy, niesione przez Kata, nie przypominają Romka i Irka. Może w reedycji to się zmieni. Nie można mieć wszystkiego. Nie zmienia to jednak zasadniczego faktu, że ani okładka z wczoraj ani ta z dzisiaj, nie zawiera tego nowego czegoś. Słowa “Without Looking Back” na teraz są pustym sloganem. Po obu okładkach widać zapatrzenie w przeszłość i w tym właśnie zjawisku, upatruję nadziei na przyszłość tej płyty.
Tytułem małego podsumowania – czego możemy się spodziewać po nowym KAT bez dodatków w nazwie? Pojęcia nie mam, ale przeczucia mam nienajlepsze. Obym się mylił, czego sobie i Wam życzę.
Thilo Laschke.