KATÓW DWÓCH…
No to nam ostatnio obrodziło płytami… Kat kapeluszowy wydał krążek z coverami, reklamowany jako nowy album – tak, jakby zawierał premierowe, skomponowane przez zespół kawałki. Sam pomysł na taką płytę, oraz to, co przed premierą można było posłuchać w sieci, zachęciły nas do sięgnięcia po tę muzykę tak mocno, że nikt z ekipy Metal Revolt nie chciał się poświęcić, by “The Last Convoy” kupić dla napisania recenzji. Potem zaś ktoś tam ten krążek jednak miał, więc można było pożyczyć, przesłuchać i postarać się zapomnieć. Z tym ostatnim tylko jest ciężko. Podobnie, jak niektórych rzeczy nie da się “odzobaczyć”, takiego coveru Scorpions w wykonaniu kapeluszowego Kat nie idzie “odsłyszeć”. Trudno, trzeba z tym żyć… Samej muzyce z “The Last Convoy” nie będę tu już poświęcać miejsca. Ot, covery, do których zespół przyznaje się, iż to covery, lub nie przyznaje się, iż to covery. Bo jak inaczej określić nową wersję “Nocy Szatana” z riffem zerżniętym z utworu Tank, “Just Like Something From Hell”, dla niepoznaki przesuniętym o kwintę? Poza tym mamy tu nowe wersje innych utworów Kat i na tym inwencja twórcza zespołu Kat z Kapeluszem właściwie się skończyła…
Pierwszy Kapelusz polskiego metalu u fanów ciężkich brzmień w Kraju Nad Wisłą nagrabił sobie zdrowo. Właściwie cały okres poprzedzający wydanie albumu “Without Looking Back”, aż do dnia dzisiejszego, można określić jako podręcznikowy wręcz przykład na to, jak zatopić własną legendę i pociągnąć mający ogromny dorobek zespół na dno. Arogancja, wyniosłość, traktowanie ludzi “z góry”, czy choćby grożenie fanom konsekwencjami prawnymi za umieszczanie klipów konkurencyjnego Kat w sieci, musiały szybko wydać plony. Wielu polskich fanów po prostu znienawidziło kapeluszowy Kat. Wielu stwierdziło, że ten zespół po prostu jest skończony. Ot, pójdzie na dno szybciej niż delikwent w rzece, przez usłużnych “przyjaciół” zaopatrzony w cementowe skarpetki. W zasadzie opinie o Kacie z kapeluszem są dwie. Bo są jednak ludzie, którym “Without Looking Back” się spodobał. Pewnie będzie też ktoś taki (choć nie znam osobiście…), kto z przyjemnością słucha “The Last Convoy”. Takie osoby na pewno są skłonne uwierzyć, że choć w Polsce nowym krążkom Pierwszego Kapelusza trudno wróżyć sukces, to na Zachodzie te wydawnictwa zejdą w przyzwoitych ilościach. Liczniejsza zaś grupa – ta związana z konkurencyjnym zespołem Kat – gorąco wierzy w te cementowe skarpetki. Ba, niektórzy chętnie by się jeszcze do sprawienia muzykom Kata z kapeluszem owych skarpet dołożyli. Oba stronnictwa nie mają racji. Dlaczego? O tym za chwilę…
Kapeluszowy Kat swymi ostatnimi wydawnictwami celował w rynki zachodnie. Muzycy zespołu mówili o tym fakcie otwarcie. Ich wiara w sukces, jeśli chodzi o sprzedaż w Niemczech, Francji, czy innej Belgii, jest mocno naiwna. Musieliby zaczynać tam od zera, a dobrych, heavy metalowych kapel już w samej, wspomnianej Germanii są setki. Wiele z tych grup ostatnio wypuściło o wiele lepsze płyty niż “Without Looking Back”, o nowym, coverowym cudzie nie wspominając. Kat z kapeluszem nie miał rewelacyjnego stuffu, a rozpoznawalność kapeli ogranicza się do terenów Rzeczypospolitej – dlaczego więc taki Helmut z Hamburga miałby “The Last Convoy” kupić?
Mylą się jednak ci, którzy sądzą, że dla Pure Steel Records kontrakt z kapeluszowym Katem okaże się klapą i dokładaniem do interesu. Nic z tych rzeczy. Czy zastanawialiście się, po jakiego grzyba Pure Steel papier z tym zespołem? I dlaczego, skoro “Without Looking Back” był, jaki był, niemiecki label wydaje grupie następny krążek? Doszliście do jakichś wniosków? Odpowiedź okazuje się prosta, jeśli prześledzi się kanały dystrybucyjne wydawcy Kata z kapeluszem. Otóż tak się składa, że Pure Steel ma całkiem dobrze poukładaną sprzedaż w… Azji.
Azja to ogromny, ludny kontynent. Np. takie Indie. Jedna prowincja tego kraju to więcej głów, niż mieszka ich na obszarze całej Polski. Pure Steel nie musi przejmować się więc, że “The Last Convoy” nie schodzi mu np. w Niemczech, jeśli krążek kupią Hindusi, a do tego Tajowie, czy mieszkańcy innej Indonezji. Gdyby ktoś nie wiedział, to tak, ludzie w tych krajach słuchają metalu. Do tego należy dodać fakt, że mają hopla na punkcie Zachodu. Podobnego do tego, jaki starsi harcerze pamiętają z zamkniętej za Żelazną Kurtyną Polski. Tyle że dla Hindusa, czy Taja, Zachodzik zaczyna się jakoś od Litwy i Ukrainy. Kto jest w stanie rozprowadzać muzykę w tych krajach, ten ma raj. Sprzeda się tam niemal wszystko, co “zachodnie” i z dobrą, współczesną produkcją. Akurat o “The Last Convoy” nie da się powiedzieć, że ktoś im spieprzył produkcję… Muzyka to biznes – Pure Steel mało obchodzi, czy krążek kapeluszowego Kata kupił Jasiu w EMPiK’u, który niedawno fajczył się w Warszawie, czy też szczęśliwym posiadaczem jest Wang z jakiejś wschodniochińskiej prowincji. Jedyna rzecz, która może zastanawiać, to kwestia, na ile świadomy tego mechanizmu jest Pierwszy Kapelusz i muzycy jego wersji Kat. Po pierwsze, wytwórnia wcale nie musi zespołu informować, gdzie rozchodzą się jego płyty. Może podać ogólne wyniki i tyle. Po drugie, wcale nie musi muzyków informować o faktycznej sprzedaży. Może im wciskać, że bryndza, bo krążek nie schodzi na Zachodzie. Ekipa Kata z kapeluszem może więc żyć w przeświadczeniu, że jednak pomysł z europejską karierą im wypalił, albo zgrzytać zębami, że w ogóle im nie wyszło. Raczej należy stawiać na to pierwsze. Póki co, nie słychać przecież, by w tej formacji posypał się skład, były poważniejsze tarcia, etc. To znaczy, że kapela na jakimś poziomie wciąż funkcjonuje. I w świetle azjatyckiej sprzedaży przestaje dziwić fakt, iż panowie Prętkiewicz, czy Weigel, wciąż grają pod kapeluszowym szyldem. Dotąd udzielali się bowiem w ekipach mało znanych. Zapewne na każdy, promocyjny ruch trzeba było robić ściepę. Płyty też za własne fundusze nagrywać. A tu mają profesjonalny teledysk, od Pure Steel jakąś tam promocję – szafa więc gra. Dla nich to przeskok w zupełnie inną jakość…
Kat z kapeluszem wygrał jeszcze na jednym – jest jednym z nielicznych beneficjentów tak zwanej pandemii. Skoro zespół i tak nie grywał koncertów, nic na ich skasowaniu nie może stracić. Ale zagrać też nie mogą ich inni. Nikt więc na nikim nie zrobi wrażenia genialnym show, nikt nie przyćmi występami na żywo “stacjonarnej” promocji kapeluszowego Kat… Co ciekawe, ekipa nielubianego obecnie odłamu Kat mogła ugrać w 2020 roku znacznie więcej. Gdyby zespół nagrał przyzwoitą chociaż, autorską płytę, mógł po prostu wrócić do gry w Kraju Nad Wisłą. Naprawdę. Paradoksalnie pomocną dłoń do muzyków Kata z Kapeluszem wyciągnął… lider Kata bez kapelusza, Roman Kostrzewski…
Plandemia, poodwoływane gigi, głód koncertów wśród fanów metalu, nawet takich, którzy nigdy nie chodzili na koncerty. Wszystko to sprawia, że wytworzył się popyt na wydawnictwa live. Każdy, kto ma coś tam zarejestrowane na żywo, wypuszcza teraz koncertową płytę. Roman Kostrzewski, wódz Kata bez kapelusza, za to ze swoim nazwiskiem w nazwie, też znalazł jakieś nagrania z konsolety i wydumał sobie, że je wyda. Pobudki można zrozumieć. Roman i jego wersja Kat koncertów grywali wiele, sale pustkami nie świeciły, dochody ze swej działalności mieli konkretne, a teraz jest, jak jest. Rachunków nikt wraz z występami na żywo nie zlikwidował i trzeba z czegoś żyć… Gdyby nie panująca sytuacja, zapewne bootleg, który robi za koncertową płytę Kat z Romanem, nie zostałby nigdy wydany. A mimo to, na pytanie, co można było w związku z wypuszczeniem w ludzi “Live 2019” zrobić lepiej, odpowiedź brzmi: wszystko…
Po pierwsze Roman, czołowy Lucyper Rzeczypospolitej, ubzdurał sobie, że jest realizatorem dźwięku równie dobrym, jak Tomasz Zalewski, Dominik Wawak, czy inny Piotr Mańkowski. A już mieliśmy nadzieję, że po “Biało-Czarnej” przestanie się wygłupiać. Sympatyczny Lucyper wydumał sobie jednak, że popisze się autorskim miksem, oraz masterem i… efekty słychać. Trochę huczy, nieźle dudni, może nagrywano w studni… Oficjalne demo Kat bez kapelusza, zatytułowane “Biało-Czarna”, z niewiadomych przyczyn określane płytą, doczekało się kontynuacji w postaci “Live 2019”. Ta koncertówka prezentuje się tak blado, że jest w stanie zniwelować nawet tak duży sukces, jakim okazał się album “Popiór”. Naprawdę kapeluszowy Kat z jakąś nie odstręczającą płytą mógłby teraz wrócić do gry… Ponadto zastanawiające jest, dlaczego Lucyper dobierając kawałki, które na “Live 2019” zamierzał wydać, dodatkowo strzelił sobie w stopę. Ma za sobą świetnie przyjęty “Popiór”, z którym Kapelusznik nie ma nic wspólnego i na koncertówce umieszcza jedynie trzy kawałki z tego albumu. Gdyby “Live 2019” była dobrze brzmiącą płytą, opartą na nowym materiale, Lucyper ostatecznie odciąłby się od głosów, że jedzie na starych kawałkach i zostawiłby Kata z kapeluszem tak daleko w tyle, że zespół ów nigdy już nie byłby w stanie się z nim mierzyć. A tak, obniżając loty i publikując utwory głównie z kapeluszowej ery nie tylko dał paliwo swoim antagonistom, ale sprawił też, że ciągle wszystko jest możliwe. Zaiste, szlachetny gest wobec konkurenta…
Ech, 2020 rok, wydawnictwa obu wersji Kat i nic do słuchania… Jakieś nadzieje na przyszłość? W kapeluszowym Kat na basie gra Adam Jasiński, a on, pod innymi szyldami, w zbliżonych klimatach do obecnego stylu zespołu, komponował kiedyś naprawdę fajne rzeczy. Może gdyby miał więcej swobody, albo i wolną rękę, wydawnictwa Kat z Kapeluszem wypadałyby lepiej? Co do wcielenia Kat bez kapelusza, wierzyć trzeba w kompozytorskie umiejętności Jacka Hiro. I w to, że chłopaki z kapeli mieć będą dość jaj, by jak w dawnej szkole dać Lucyperowi linijką po łapach, gdy tylko raz jeszcze spróbuje dotknąć się do gałek. Miejmy nadzieję, że Hiro i dobra produkcja następnej, studyjnej płyty Kat bez kapelusza zatrą fatalne wrażenie, jakie niesie z sobą “Live 2019″…
Tomasz Urbański & Thilo Laschke