SPISANE NA KACU #22
Vinny Appice, wypowiadając się o czasach Black Sabbath ze swoim i Ronnie Jamesa Dio udziałem, musiał wiedzieć, że wtyka kij w mrowisko. Bo od niedawna w niemal każdym zakątku Internetu przeczytać można było, że nieodżałowany Ronnie – mówiąc delikatnie – nie przepadał za wykonywaniem utworów Black Sabbath z epoki Ozzy’ego Osbourne’a…
Tego, że Dio nie lubił śpiewać numerów Ozzy’ego, łatwo było się domyślić i bez wypowiedzi Appice’a. Zarówno Osbourne, jak i Ronnie, byli częścią jednego z najważniejszych (jeśli nie najważniejszego…) metalowych zespołów wszechczasów. Obaj wokaliści z Black Sabbath odnosili olbrzymie sukcesy. Bez Black Sabbath zresztą też. Przy czym Ronnie musiał mieć świadomość tego, o ile technicznie był lepszym śpiewakiem niż Ozzy. Nigdy jednak nie był członkiem oryginalnego składu zespołu. A że Black Sabbath to nie współczesny Helloween – miejsce za sitkiem było tylko jedno. W jakimś sensie Osbourne i Dio przez wszystkie te lata rywalizowali z sobą. Wzajemna niechęć musiała się zarysować. Jak mawiał niejaki Maksymilian Paradys (choć w zupełnie innym kontekście, hehehe…) – natury ludzkiej nie da się oszukać…
W całym tym zamieszaniu, w opowieściach o tym, jak to Dio na początku swej drogi w Black Sabbath znosić musiał wrogość ortodoksyjnych fanów Ozzy’ego i jak to powrót składu Iommi – Dio – Butler – Appice pod banderą Heaven & Hell na celu miał odcięcie się od kawałków z czasów Osbourne’a, mnie zainteresowały zupełnie inne kwestie niż to, o czym rozpisywały się niemal wszystkie metalowe media. Opowieść, dotycząca głównie Dio, Osbourne’a i Appice’a, skłoniła mnie do refleksji na temat Tony’ego Iommiego…
Bo Tony to kompozytor genialny. Przez Black Sabbath przewinęła się cała armia muzyków. Właściwie na przestrzeni lat pewne było jedynie to, że w zespole musi być Iommi. I kogokolwiek gitarzysta nie dobrałby sobie akurat do składu, zawsze tworzył muzykę bardzo wysokich lotów. Wokalistów w Sabb’s było wielu, przy czym najmocniej zaznaczyli się Osbourne, Dio i Tony Martin. Z każdym z nich Black Sabbath brzmiał zupełnie inaczej. To były wręcz zupełnie inne zespoły. Inny był “Sabbath Bloody Sabbath” z Ozzym, inny “Mob Rules” z Dio i Appicem, inny “Tyr” z Martinem, jeszcze inny “Born Again” z Ianem Gillanem. Za każdym razem Tony i towarzyszący mu muzycy tworzyli coś niepowtarzalnego i wyjątkowego. Za każdym razem była to muzyka tak wielka, że jedynie atomowa pożoga mogłaby sprawić, by nie przetrwała wieków…
O tym, że to nieproste, przekonali się np. muzycy Iron Maiden. Gdy za mikrofonem zabrakło Bruce’a Dickinsona, zespołowi wcale nie wiodło się dobrze. Z perspektywy czasu wydawać się może, że to było tylko kilka niewiele znaczących latek w znakomicie funkcjonującej maszynie, ale dobrze pamiętam, że akcje Iron’s spadały wówczas na łeb, na szyję. Markus Großkopf wyraził się wówczas w jednym z wywiadów, że jeszcze trochę i Iron’s będą supportować na trasach Helloween. Iommi jednak, dowodząc okrętem o nazwie Black Sabbath, okazał się człowiekiem, który potrafił ze swoich muzyków wycisnąć maksimum możliwości. Pisał muzykę tak, że dla każdego wokalisty, który przychodził do Sabb’s, okazywała się ona idealna. I nic, żadne zrządzenie losu, czy kolejne, kreowane przez branżowe media trendy, nie były w stanie zatopić Black Sabbath…
Iommi jest też dla mnie wzorcem otwartości umysłu, jeśli chodzi o muzyka. Bo właściwie nigdy nie zamknął się w jednej stylistyce i nigdy nie zaczął grać “bezpiecznie”. Bezpiecznie byłoby przecież, po odniesieniu olbrzymiego sukcesu w latach siedemdziesiątych, nie wywracać stylu Black Sabbath do góry nogami i grać po prostu swoje, sprawdzone już patenty. Iommi był jednak wizjonerem i zaryzykował z albumem “Heaven And Hell”. Odniósł olbrzymi wprost sukces. Jak wiele tej płycie zawdzięczamy, pisywałem już wielokrotnie. Porównajcie sobie “Heaven And Hell” i dwa lata późniejszy “The Number Of The Beast” Iron Maiden. Brzmienie, konstrukcje kawałków, sposób śpiewania Dickinsona, praktycznie wszystko. “The Number Of The Beast” nie miałby szans objawić się w znanej nam formie, gdyby wcześniej Black Sabbath nie nagrał “Heaven And Hell”…
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku popularne było pierdolenie, że prawdziwy Black Sabbath to tylko z Ozzym. Śmiałem się wówczas z takich bredni, jak np. z równie wówczas popularnych gadek, że Iron Maiden zjada własny ogon. Zespół ma prawo do zmian składu, zmian swego wizerunku i kompletnego przemeblowania swojego stylu. I Iommi ze swoim Black Sabbath pokazał, że można to zrobić ze świetnym skutkiem. Sam do nowych płyt swoich ulubionych wykonawców staram się podchodzić tak, by nie nastawiać się na nic konkretnego. Ot, by nawet przy pierwszym odsłuchu nie kierować się przeszłością danej formacji. Dzięki temu nie mam problemów z tym, że zespół X musi nagrywać w określonej stylistyce i koniecznie musi śpiewać w nim znany mi już wcześniej wokalista. Potrafię sobie nawet (uwaga!) wyobrazić Kat bez Romana. W sumie to nawet nie muszę sobie wyobrażać, bo taka formacja istnieje… Inna sprawa, czy zmiana stylistyki danej grupy przemówi do mnie równie mocno, co jej wcześniejsze dokonania. W przypadku Kat W Kapeluszu to się na razie nie udało. Ale czy zupełnie już skreśliłem ten band, bo “Without Looking Back” to w moim odczuciu płyta najwyżej przeciętna, a po niej zespół popełnił krążek z coverami, udający premierowy album? Nie. Zawsze istnieje możliwość, że Pierwszy Kapelusz Rzeczypospolitej i jego muzycy czymś mnie zaskoczą. I wcale nie musi to być głupota na miarę zwalczania fanów Kat z Romanem Kostrzewskim w Internecie…
Osoby, które marzą o ponownym zejściu się Pierwszego Kapelusza z Lucyperkiem – nazwijmy sobie tak zabawnie Romana – w jednym, jedynym Kat, muszę rozczarować. To moim zdaniem nie nastąpi. Niby nigdy nie należy mówić nigdy – Powrót Michaela Kiske do Helloween też wydawał się niemożliwy. Ale jakoś nie jestem sobie w stanie wyobrazić tak wielkiej góry pieniędzy, która musiałaby pojawić się na stole, by wiadomych dwóch guru polskiego metalu chciało się znosić wzajemnie. Tym bardziej, że po co to Lucyperkowi, skoro po wydaniu płyty “Popiór” jego wersji Kat idzie całkiem nieźle? Stop! Miało być o Iommim i Black Sabbath… Dla mnie to zespół niezwykły. Właściwie w każdym etapie swojej kariery. Tyle że… chyba nie traktuję Black Sabbath jako ciągłości. Sabb’s to różne ery, odmienne epoki, a każda fascynująca. Każda pełna znakomitych wydawnictw, bez których, jako fani metalu, stracilibyśmy tak wiele… Dzięki Tony…
Tomasz Urbański