W STARYM KINIE (Wspominkownia) #10
OVERKILL – HORRORSCOPE
“Well the change is here, an’ the future clear
I can feel it coming
So full of hate, its getting late!
Yeah, I know its coming
When all the choice turned to just one voice
Yeah, the wind is turning
This is your horrorscope… “
Ależ mną kiedyś tąpnęła ta płyta. Jak tylko album wyszedł i nasi piraci zdążyli go “przemielić”, kupiłem kasetę “firmy” Takt. Początek lat dziewięćdziesiątych to były wciąż złote lata dla kasetowych piratów. W “firmach wydawniczych” można było sobie poprzebierać. Na pabianickim podwórku kupowaliśmy głównie Takty. Bo jak na pirackie tasiemki były całkiem nieźle nagrane. I na Taktach nie wyciszano końcówek utworów. Co prawda kolejność kawałków zamieniano sobie, jak i u innych “producentów”, ale na taki drobiazg to się nie zwracało większej uwagi. Ba, nie zawsze się nawet wiedziało, że z tracklistą jest coś nie tak. U mnie tak było właśnie z moją kopią “Horrorscope”. Kiedy już kupiłem sobie CD, zdziwiłem się mocno, że kolejność kawałków jest nieco inna niż ta, do której zdążyłem się przyzwyczaić. Cóż, ludziom z Taktu musiały się mniej więcej czasowo zgodzić strony kasety, by móc to nagrać na krótszej tasiemce. Duży zysk najtańszym kosztem…
Zapamiętałem tego Takta bardzo dobrze, ponieważ w momencie, kiedy kasetkę nabyłem, akurat nie miałem w domu żadnych głośników. Mój sprzęt składał się z decka – szuflady Radiotiechnika produkcji radzieckiej, oraz wzmacniacza od średniej wieży, produkowanego przez łódzką Fonicę. Swoją drogą ta szuflada… Ależ to był dziwoląg! Górna pokrywa drewniana, silniczek od napędu węgierskiej firmy BRG chodził tak głośno, że cały czas było słychać jego cykanie… Ale i tak dziś ciepło wspominam to dzieło ludu pracującego. Jednakże kolumn akurat nie miałem i zmuszony byłem zakładać słuchawki. Nie znosiłem słuchawek. Nie trawię do dziś. Cóż jednak mogłem zrobić? Miałem przecież nowy album Overkill i jego przesłuchanie nie mogło czekać. Z chwilą, gdy wszedłem do domu, ani minuty dłużej…

I wyszło tak, że jak już założyłem te słuchawki, to długo nie mogłem ich zdjąć. Puszczałem sobie ten album dookoła kasety. “Horrorscope” porwał mnie od pierwszego odsłuchu. Brzmiał świeżo i porywająco. Owszem, coś tam z wcześniejszych płyt Overkill przed wydaniem “Horrorscope” słyszałem (Nie, nie wszystko. To jeszcze nie były czasy z Internetem, kiedy każda płyta do przetestowania podana jest na srebrnej tacy.), ale one nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia. Jaki ten album miał klimat! Gitary cięły powietrze, te wszystkie niesamowite tempa… Wsiąkłem w tę muzę po prostu…
Gdy po latach odpalam sobie swój CD, myślę sobie, że wciągnęła mnie wówczas przede wszystkim oryginalność tego stuffu. Overkill grał thrash. W 1991 roku bardzo wiele kapel grało thrash. Tyle że w Overkill nie znajdowałem jakichś bezpośrednich odniesień do Metallicy, Megadeth, czy innego Slayer. Może te tempa – niesamowicie szybkie numery, jak “Infectious”, czy “Thanx For Nothin'”, coś mi się tam ze Slayer skojarzyły, ale to było cholernie dalekie porównanie. Bardzo podoba mi się, jak na “Horrorscope” chodzą gitary. Akurat przed nagraniem “Horrorscope” zespół pożegnał się z Bobbym Gustafsonem, a na jego miejsce przyszli Merritt Gant i Rob Cannavino. Uważam, że Overkill skorzystał na tej wymianie. Przy całym moim szacunku dla Gustafsona, nowi wioślarze grają nadal ciężko, ale i nieco swobodniej. Świetnie też się słucha charakterystycznego basu Carlo “D.D.” Verniego, a bogato zaaranżowane bębny Sida Falcka po prostu zabijają. Sid (właściwie Robert Falck), duński perkusista, który zanim trafił do Overkill, zaliczył m.in. Battlezone z Paulem Di’Anno w składzie, jest tu klasą sam dla siebie. Wielu stukaczy, grających proste rytmy przez całe numery, mogłoby się od tego bębniarza uczyć. Do tego Blitz… Jeśli masz zespół metalowy, dobrze jest mieć tak charyzmatycznego, charakterystycznego wokalistę, jak Robert Joseph Ellsworth. Często krzykacz decyduje o tym, czy masz szansę na to, że ci się powiedzie. A Ellsworth na “Horrorscope” to po prostu huragan. Dla mnie ten facet zawsze brzmiał, jak skrzyżowanie Dickinsona z Dirkschneiderem. Mocno, melodyjnie, oraz szorstko i zadziornie zarazem. Bez Bobby’ego Ellswortha “Horrorscope” nie byłby takim albumem, jakim jest. Ba, Overkill byłby zupełnie innym zespołem…

Mam taki charakter, że od zawsze lubiłem dzielić się poznaną muzyką z innymi metalowcami. Jakoś krótko po zakupie kasetki “Horrorscope” odwiedzał mnie kuzyn z Piły, przystąpiłem więc do “nawracania go” na nowe zespoły. Wśród nich był oczywiście najnowszy wówczas Overkill. I było zabawnie – wciąż nie miałem głośników, musieliśmy się więc zamieniać słuchawkami. Coś tam jednak chyba wskórałem, bo “Horrorscope” nie jest nielubianą przez Przemka płytą…
Rok 1991… O tym, co za Wielką Wodą działo się u progu lat dziewięćdziesiątych, można by napisać solidne wypracowanie. I chyba nic nie zakłóciłoby peanów na cześć zespołów spod znaku thrash i US power. Tyle wspaniałych płyt wówczas się ukazało… Szkoda, że za chwilę to wszystko rozwalił grunge. Powtarzam to często – powtórzę i teraz: nurt ten przyniósł niewiele dobrego, prawie nic w porównaniu ze spustoszeniem, które poczynił…

CD kupiłem sobie w połowie lat dziewięćdziesiątych. Właściwie to nawet nie planowałem wówczas zakupu, tylko wypożyczenie. W tamtym czasie Marek Ciechański, właściciel najlepszego sklepu muzycznego w Pabianicach, który nie raz przewijał się już przez te moje wspominki, wypożyczał także kompakty. Chciałem wówczas jedynie przegrać sobie tę płytę na taśmę lepszej jakości niż mój Takt. Ale z CD “Horrorscope” zabrzmiała tak czysto i kapitalnie… Nie mogłem się czarowi tej muzyki oprzeć – kaucja, czyli równowartość albumu, została w sklepie, bo po prostu musiałem wykupić ten krążek. Na szczęście istniała taka opcja. Jest to dość rzadko spotykana, niemiecka wersja pierwszego tłoczenia płyty. Marek Ciechański sprowadził ten egzemplarz oczywiście z Niemiec. Dzięki naklejce, którą sobie zachowałem, wiem nawet, że człowiek, który go do Polski sprzedał, miał sklep we Fredeburgu na Waldstraße 29 i nazywał się Michael Knippschild. Ten album to oczywiście stare, niedzisiejsze tłoczenie – gruba, porządna, trwała płyta. Jakość – klasa. Dzięki, panie dostawco z ulicy Leśnej…
Warto wspomnieć o tym, że mieszkając już w Niemczech jakiś czas temu po taniości przygarnąłem jeszcze reprinta “Horrorscope” (leżał w sklepie za 5 euro). To także niemieckie wydanie, ale odwzorowujące inną, amerykańską wersję “pierwszego bicia”. I jak to z reprintami bywa, niby wszystko tak, jak na oryginale, ale jakość książeczki i sitodruku na zadrukowanej stronie CD już nie ta… Dobrze, że sama płyta, jeśli chodzi o solidność wykonania, trzyma poziom. Bo z tym też bywa różnie…

Słucham sobie dziś “Horrorscope” i… wciąż bardzo podoba mi się brzmienie tego albumu. Krystalicznie czyste, detaliczne, mające swój ciężar, a zarazem takie… niedzisiejsze. Od dłuższego już czasu mamy tendencję, by brzmienia metalowych produkcji dociążać, dorzucać im masę “dołu”. Overkill zaś zagrał ostro, mocno, z przysłowiową żyletą, ale raczej “górą”. Nic bym w tym brzmieniu nie poprawiał. Nawet dziś, w konfrontacji ze współczesnymi zdobyczami techniki.
Od dawna już mam chęć pojechać do kuzyna, usiąść przy browarku i posłuchać muzyki, którą w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z wypiekami na twarzach, jak gąbka chłonęliśmy. Podczas takiej sesji odsłuchowej musiałby się znaleźć czas i na “Horrorscope”, ale już bez słuchawek. Nie odkryję… Ameryki, jeśli powiem, iż krążek ów wciąż pozostaje najwybitniejszym dziełem w dorobku Blitza i spółki. Płytą, która wywarła na wielu słuchaczy ogromny wpływ. Choćby taki, że na Śląsku działa sobie thrash metalowy band o nazwie Horrorscope i jak znam życie, lider formacji, Lech Śmiechowicz, nie będzie wciskać mi kitu, iż tytuł albumu Overkill nie miał przy jej wyborze nic do rzeczy.
Tomasz Urbański