W STARYM KINIE (Wspominkownia) #11
METALLICA – METALLICA
Jest rok 1992. W sali widowiskowej pewnego domu kultury trzech młodych kandydatów na muzyków robi właśnie przerwę na odwiedziny kumpla i jednocześnie lokalnego, gitarowego idola okolicznego podziemia. Gość przynosi niezwykłe wieści – Metallica wydała album! Wiadomość, niczym uderzający piorun, podnosi nas do pionu.
Na bazie sporej już wówczas praktyki wiedzieliśmy jedno: skoro na naszym zadupiu ta informacja jest już osiągalna, to znaczy, że w każdej budzie z kasetami już ta Metallica jest. Decyzja była błyskawiczna. Stara, ledwo żywa, biała Łada zawiozła nas dwadzieścia osiem kilometrów w jedna stronę, wprost do tzw. Arkadii. Metallica oczywiście już była. Basowy wziął Takt, gitarzysta MG, a bębniarz, po pewnym wahaniu, zdecydował się na wydanie z logiem Barona. Informacja dla zdziwionych takim obrotem sprawy: każda z marek pirackich miała inne podejście zarówno do jakości dźwięku, jak i kolejności, a nawet długości utworów. W życiu nie zapomnę, jak po wbiciu na pamięć baronowskiej wersji albumu Bathory, “Hammerheart”, kilka lat później usłyszałem oryginał. Okazało się, że takiego kawałka, jak np. “Valhalla”, znałem nieco ponad połowę… Tak samo było z “Master Of Puppets” i każdą inną, dłuższa niż czterdzieści minut płytą.

Pierwszy odsłuch miał być niezapomnianą chwilą i faktycznie jest to do dziś niezatarte wrażenie. Co prawda nie takie, jak sobie wtedy wyobrażaliśmy, ale zawsze. Która wersja tzw. “Czarnego Albumu” poszła na pierwszy strzał, to już dziś zagadka, ginąca w mroku dziejów. Dialog, jaki zaczął się na wysokości kawałka “Of Wolf And Man”, przyćmił niektóre szczegóły. Pierwszy odsłuch “Enter Sandman” nie wpłynął na nas szczególnie. Znaliśmy teledysk z Headbangers Ball, ale wierzyliśmy, że single mają swoje prawa, a syf, jakim jest ten kawałek, to po prostu wersja radiowa. Fakt, że to samo słyszeliśmy z kasety, jeszcze nas nie zaniepokoił. “Sad But True” poprawił nastroje. Wolno, ciężko, bardziej metalowo. Miało być dobrze. Trzeci kawałek na kasecie (rzecz jasna pirackie wydania tasiemek miewały bardzo różną kolejność utworów), to już wspomniany kicior “Of Wolf And Man”… Żenadometr wybiło daleko poza limiter. Gitarzysta bezradnym wzrokiem bezgranicznie zawiedzionego człowieka spojrzał na srogi plakat z “Hetem” na ścianie.
– Dlaczego mi to zrobiłeś?! – ryknął nagle w stronę wspomnianego plakatu.
– Cicho tam, daj posłuchać – burknął perkusista.
Kolejne kawałki odsłuchaliśmy w absolutnej ciszy. Funkcja “autorewers” ukazała swoja przydatność, gdy jak sparaliżowani gapiliśmy się we wkładki świeżo nabytych kaset.
– Wiecie co, to brzmi jak jakieś nudne i bezjajeczne robienie sobie jaj ze Scorpions – ocenił gitarzysta.
Basiak pokręcił kasetą w dłoni.
– Może ta kaseta jest źle opisana?
– Nie, to głos Jamesa – skwitował drummer
– Po kastracji?
– Może ta kaseta jest jakoś wolniej nagrana?
– Zobaczmy, co z innymi.
Niestety, wszystkie trzy zawierały ten sam syf. W różnej kolejności, ale za to niemal tej samej długości. Ciekawe, że tylko Baron tu i tam zrobił wyciszenia, lecz jak na standardy u nich obowiązujące, wyjątkowo skromnie poskracał kawałki.
Dopiero przy trzecim odsłuchu w tym, wydawałoby się bezkresnym, morzu nudy i radiowego pitu pitu dosłuchaliśmy się tego jedynego, fajnego kawałka na płycie. Był nim i jest do teraz nawet metalowy “Through The Never”. Po czasie dołączył do niego “Sad But True” jako akceptowalny dodatek. Gdyby była to całość – powiedzmy – singla, do dziś byłaby to pozycja przez nas szanowana. A tak pozostało “niezatarte wrażenie” i wieczny, niezapomniany niesmak.

Zazwyczaj myślę sobie: OK., nie weszła mi płyta od razu, to odłożę ją na trochę i po czasie zrobię kolejne podejście. Z czasem piracką kasetę zamieniłem na tym razem legalny CD i tak co kilka miesięcy próbuję. Upór mój bierze się z zachwytu nad brzmieniem tego krążka. Ten sound przemawia do mnie od zawsze. Od dwudziestu ośmiu lat. Jest tak dobry, że bzdety w stylu “My Friend Of Misery”, czy gniot wszechczasów, “Wherever I May Roam”, nie są w stanie odebrać mi przyjemności odsłuchu tego brzmienia.
Metallica i “black album” to dla mnie symbol upadku ludzi. Prawdziwy zmierzch bogów, tyle że bez Wagnera. Pierwsze tak chamskie okradanie z iluzji w moim wtedy o wiele krótszym życiu, pierwsze aż tak denne skorumpowanie charakterów ludzi, których zawsze ceniłem.
To chyba pierwsza Wspominkownia, w której wspomina się coś, czego zapomnieć, ani “odzobaczyć” się nie da. Niemniej jedna z najważniejszych. Żadna inna kapela nie upadła artystycznie w moich oczach w tak złym stylu, by nigdy już się nie podnieść z popiołów.
Thilo Laschke