W STARYM KINIE (Wspominkownia) #7
„…It’s a Madhouse – Or so they claim. It’s a Madhouse – Oh, am I insane?…”

Drugi krążek Anthrax praktycznie z marszu zdobył moje serducho i… jak teraz kasetę Sebka przegrać? Pierwsza moja kopia brzmiała tak, że szkoda o tym gadać. Ale też po radiomagnetofonie „Wilga”, którym wówczas dysponowałem, nie należało spodziewać się cudów. Ani przy zapisie, ani przy odtwarzaniu. Chyba nic nie brzmiało gorzej. Nawet „kieszonkowe” magnetofony Grundiga były nieco lepsze. W domu ten dźwięk od biedy ratowałem jeszcze podłączając „Wilgę” do wielkiego, starego, drewnianego radia, które miało wbudowany nieco lepszy głośnik. W Pile, u kuzyna, mieliśmy dwie „Wilgi”… Do nagrań podchodziłem więc dwukrotnie. Kiedy dysponowałem już stereofonicznym „Kasprzakiem”, Seba ze swoją Agfą, oraz radiomagnetofonem „Hania” pofatygował się jeszcze raz. Właściwie od tego gdzieś momentu zaczęły się nasze stałe, odbywające się w każdy mój przyjazd do Piły „sesje nagraniowe”. Zmieniał się tylko muzyczny sprzęt, bo wszyscy powoli dorabialiśmy się coraz lepszego, ale zawsze uczestniczyły w nich kasety moje, kuzyna i Sebka. Jadąc do Piły mogłem zapomnieć o połowie niezbędnych rzeczy, ale nigdy o magnetofonie i górze swoich kaset. W Anthrax zakochani byliśmy wszyscy. „Spreading The Disease” także pozycję miał mocną. Bo płyta była bardzo zróżnicowana – obok kipiących energią wykopów w rodzaju „S.S.C./Stand Or Fall”, czy „Aftershock”, dostawaliśmy epickie wręcz „The Enemy”, albo „Madhouse”. Wprost ciężko przecenić, ile nowych barw tej płycie i muzyce Anthrax w ogóle dodał wokalista, Joey Belladonna. Hm… mało która, thrash metalowa formacja miała w swych szeregach tak dobrego śpiewaka. Pan Belladonna (właściwie Joseph Bellardini) z powodzeniem sprawdziłby się w utworach Dickinsona, Dio, czy innego, heavy metalowego herosa. To nie był, ani nie jest facet od melorecytacji, lub chrapliwych wrzasków. Czysty, mocny, spokojnie przebijający się przez instrumenty wokal Joeya miał w sobie coś ze swoistego szaleństwa, jakim emanowały popisy wspomnianego przed chwilą Bruce’a Dickinsona, czy Ozzy’ego Osbourne’a. Zresztą… wydany na singlu przez Anthrax trochę później cover „Sabbath Bloody Sabbath” z repertuaru Black Sabbath to jedno z najlepszych wykonań tego fantastycznego numeru wszechczasów…

W połowie lat dziewięćdziesiątych w obozie Anthrax nie działo się najlepiej. I nie chodzi mi o to, że w „Wągliku” Joeya Belladonnę zastąpiono wyciągniętym z rozpadającego się właśnie Armored Saint Johnem Bushem. Nie mam nic do Johna – to także znakomity wokalista. Sęk w tym, iż czasy dla thrashu nadeszły kiepskie, a i muzyka Anthrax coraz mocniej oddalała się od tego, za co zespół pokochali fani. Kuzynek i ja chrzaniliśmy to po prostu. Mieliśmy stare płyty swoich ulubionych bandów i nie zwracaliśmy uwagi na przeróżne „Loady”, czy też „Stompy 442”. Słuchaliśmy dalej „Master Of Puppets”, „Ride The Ligtning”, „Persistence Of Time”, albo „Spreading The Disease”. Może dla mediów thrash i klasyczny heavy metal poszły sobie w odstawkę, ale nie dla nas… Kaseta, przegrana od Seby, zastąpiona została chromówką, którą nagrano mi z CD w sklepie muzycznym i opatrzona czarno-białą wkładką „Decka”, jakie w tamtych czasach kupowało się luzem. Co ciekawe, nigdy nie miałem kasetowego „pirata” z tym materiałem. Choć oczywiście nasi „dystrybutorzy” nie próżnowali. I jak zwykle, Scott Ian i koledzy złapaliby się pewnie za głowy, gdyby widzieli, co się wówczas wyprawiało z ich muzyką. Pamiętam choćby jedną z wersji, „wydaną” przez Takt Music – kolejność utworów wymieszano na niej tak, że mój odtwarzacz CD po wciśnięciu funkcji losowego wybierania utworów lepiej by nie potrafił. Ale kasetowe strony dzięki takiemu zabiegowi miały mniej więcej równe czasy i panowie „dystrybutorzy” mogli upchnąć tę muzykę na króciutką i tym samym tańszą kasetę. Cóż, takie były wówczas pirackie standardy, że o wyciszaniu końcówek utworów nie wspomnę. Do tego błędy we wkładkach – widocznie ktoś, być może bez znajomości angielskiego, spisywał to na szybko i nie przejmował się ewentualnymi pomyłkami. Z wkładki wspomnianej tasiemki Taktu mogliśmy się np. dowiedzieć, że wieńczący drugi album Anthrax utwór nazywa się… „Guns Ho”…

Opisując w swoich wspominkach „Kawalerię Szatana” Turbo napomknąłem już, że z kuzynem, jako dzieciaki w krótkich portkach, założyliśmy nasz pierwszy zespół metalowy. Owa formacja nigdy nie przybrała jakichś poważniejszych zarysów – nie potrafiliśmy wtedy na niczym sensownie grać i… mieliśmy przebogatą wiedzę teoretyczną. Pamiętam np., iż kochany braciszek całkiem serio przekonywał mnie w jakiejś rozmowie, że to ja powinienem przestroić się z głosem, a nie on z instrumentem… Trochę poważniej wyglądał projekt, jaki kuzyn sformował przez moment z Sebkiem. Miał wówczas Harrisopodobny bas, a Sebastian białą, Malmsteenowatą gitarę, podróbkę Fendera, wykonaną przez… Mayonesa (taaak… to ta sama, gdańska firma, wytwarzająca dziś gitary wysokiej klasy). Gdyby chłopakom starczyło samozaparcia, może i mogłoby coś z tego być, choć wydawcy w tamtym czasie raczej nie szukali nowych projektów, grających heavy metal, czy thrash… Ale, jak już wspomniałem wcześniej, mało nas interesowało, iż muzyczne media przekonywały fanów, iż należy iść z duchem czasów, a metalu po staremu już się nie gra. My dalej zakochani byliśmy w utworach takich, jak „Lone Justice”, „Medusa”, „Gung-Ho”, czy „Armed And Dangerous”. Różne Korny, czy Limp Bizkity, jakie za chwilę zaczęły lansować media, traktowaliśmy jako raka, toczącego muzyczną scenę. Nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że ktoś takie granie także nazywa metalem. Żyliśmy energią, jaką dostarczały nam takie kawałki, jak „A.I.R.”, czy „Aftershock”. Podziwialiśmy „Spreading The Disease” za ten wulkan nieokiełznanej mocy, wymieszanej z dobrą melodyką, za tygiel ciągle zmieniających się emocji, za nieopisaną wręcz ilość muzycznych barw…
