W STARYM KINIE (Wspominkownia) #3
„Masquerade, masquerade. Grab your mask and don’t be late…”
Na początku za mikrofonem stał Kai Hansen. W 1986 roku, gdy znałem już „Walls Of Jericho”, wydawał mi się wokalistą dla Helloween idealnym. Nie chciałem nawet słyszeć o tym, że w niemieckiej formacji mógłby śpiewać ktoś inny. Czas jednak szybko miał zweryfikować moje wyobrażenia.
Michael Kiske wokalistą jest znakomitym. Chyba jedynym frontmanem, który w tamtym czasie śpiewał podobnie, był Geoff Tate z Queensrÿche. Obaj panowie śpiewali podobną barwą i obaj mieli wprost fenomenalne możliwości w wysokich rejestrach. I właśnie na nich budowali swoją magię… Tate szerszej publiczności objawił się nieco wcześniej niż Kiske. Tyle że nie w Polsce. Bo kto w naszym kraju, w 1987 roku znał dokonania Queensrÿche? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że aż do czasu, gdy amerykańska formacja zawitała do nas, otwierając koncert Metallicy i AC/DC, była to garstka ludzi. Dlatego później często to Geoffa w Kraju Nad Wisłą porównywano do Michaela, a nie odwrotnie.
Nawet jednak tak doskonały śpiewak, jak Michael Kiske, nie od razu wszystkim przypadł do gustu. Pamiętam fanów ciężkiego grania, którzy po występie Helloween na Metalmanii ’87 zwyczajnie wściekli się na wokalistę. Cóż, czasem potrzeba trochę czasu, by ludzie mogli się „przestawić”. Bo przecież nie tylko Kiske śpiewał zupełnie inaczej niż Hansen, ale i muzyka kapeli uległa sporym przeobrażeniom…
23 maja 1987 roku odsłonę ma pierwsza część rozłożonego na dwa wydawnictwa „Strażnika Siedmiu Kluczy”. Nie pamiętam już, który z moich osiedlowych kumpli dorwał ten materiał pierwszy. Płyta chyba została przegrana z radia, ale dziś już pewności nie mam. Bardzo to jednak prawdopodobne – w latach osiemdziesiątych w końcu metal pojawiał się na niejednej antenie, a rozgłośnie nadawały całe albumy. Bywało przy tym zabawnie. Gdy „Conspiracy” Kinga Diamonda okazał się longplayem zbyt długim na czas trwania metalowej audycji, wieńczący płytę utwór „Cremation” puszczono w kolejnym odcinku. Kiedy po przemianach ustrojowych w Polsce zaczynano respektować prawa autorskie, radiowcy jeszcze jakiś czas radzili sobie z tym, nie nadając już całych płyt, ale dzieląc je na dwie części, emitowane w następujących po sobie audycjach… Tak, czy owak, by stać się posiadaczem pierwszej części „Strażnika”, pofatygowałem się do starszego kolegi, kilka klatek w naszym bloku dalej, targając ze sobą sporych rozmiarów magnetofon szpulowy. Podczas przegrywania musieliśmy opuścić pokój, gdyż kabel do nagrywania, którym połączyliśmy kaseciaka kolegi z moim szpulowcem, nie do końca pasował i – nie wiem, jakim cudem – „łapał” też nasze rozmowy. No ale miałem to wreszcie! „I’m Alive”, „Twilight Of The Gods”, czy „Future World”, szybko zawładnęły moim serduchem. Nie był to już ten Helloween, który wcześniej znałem, ale ileż w tym wszystkim było polotu i finezji! Nagrywając „Strażnika” Helloween, choć metalowe standardy utrzymał, nie pokazał się, jako tytan ciężkości. Ale te kawałki i tak miały niewiarygodnego kopa. Ich siłą były znakomite, broń Boże nie wsiowe melodie, doskonały warsztat kompozytorski twórców i… chyba także fakt, iż nikt wcześniej z muzyką metalową nie skręcił w podobnym kierunku. W wywiadach członkowie zespołów metalowych lubią się prześcigać w opowieściach, iż najnowsza płyta jest cięższa i dojrzalsza od poprzedniczki. Gdyby w 1987 roku Weikath, Hansen i spółka zaczęli pieprzyć takie dyrdymały, to dopiero byłoby przegięcie. „Keeper Of The Seven Keys pt. I” owszem – dojrzałą płytą był. Nawet więcej – muzykom udało się uchwycić ten moment, kiedy owa dojrzałość połączyła się z jeszcze młodzieńczą radością grania. Ale „Strażnik Siedmiu Kluczy” odwoływał się jednak do innych emocji słuchaczy niż przygważdżanie ich do fotela za pomocą potężnych riffów. Zabierał odbiorców w zupełnie inne rejony, przepełnione melodyką, zwiewnością, znakomitymi, mocnymi wokalami Michaela Kiske, czy charakterystycznymi, „bałałajkowymi” – jak je wówczas na podwórku nazywaliśmy – solówkami, które powoli stawały się znakiem rozpoznawczym zespołu.

Pamiętam niezłą kłótnię czternasto, piętnasto, i szesnastoletnich metalowców na naszym podwórku, bo w 1988 roku, kiedy Polskie Nagrania wydały „Keeper Of The Seven Keys pt. I” na licencji, nikt nie chciał mi wierzyć, iż tytułowy utwór nie kończy się po niespełna sześciu minutach. Byłem jednym z pierwszych, którzy w Pabianicach kupili ten winyl. I wówczas okazało się, iż nasza wersja w końcu niedługiej płyty z jakichś niewytłumaczalnych powodów jeszcze została w tym numerze przycięta. Aby moi koledzy dali mi wiarę, musiałem odtworzyć płytę w ich obecności. A i tak, dopóki w drugiej części kawałka nie poleciał refren, twierdzili, iż to zupełnie inny, nieznany im wcześniej utwór… Polskich winyli z pierwszym „Strażnikiem” miałem kilka. Wszystkie dokumentnie zniszczył mój ówczesny gramofon. Cóż, nie był najwyższej jakości, ale o tym pisałem już w innej części Wspominkowni… W każdym razie to polskie wydanie „Keeper Of The Seven Keys pt. I” powoduje, że na sercu robi mi się cieplej. Album, wypuszczony na kasecie i winylu, zalegał w każdej księgarni, w ilościach dalece przekraczających popyt. A wcale nie sprzedawał się słabo. Idąc pomiędzy blokami naszych miast niemal w każdym budynku z któregoś okna słyszało się dźwięki „A Little Time”, czy „A Tale That Wasn’t Right”. Cudowne lata osiemdziesiąte. Metal naprawdę był potęgą. Jego ówczesnej popularności z dniem dzisiejszym po prostu nie daje się porównać…

Oprócz winyli miałem jeszcze ten krążek na „oryginalnej” kasecie „firmy” MAX. I jeśli w pierwszej wersji płyty, którą przegrałem na szpulowca, otrzymałem mniej, to teraz dostałem więcej. Nie bardzo wiem, z jakiej przyczyny, ale kasetkę uatrakcyjniono, dogrywając na końcu „winylowych” stron płyty po jednym utworze z debiutanckiego EP Niemców, zatytułowanego po prostu „Helloween”. Odpowiednio były to „Victim Of Fate” na stronie A, oraz „Cry For Freedom” na rewersie. I choć oba kawałki za cholerę nie pasowały do klimatu „Keeper Of The Seven Keys pt. I”, jako czternastolatek tymi dogrywkami czułem się usatysfakcjonowany. Z prostej przyczyny – o ile znałem już „Walls Of Jericho” i singielek „Judas”, tak wspomniana „epka” dotarła do mnie później… Wspomniana kasetka to pirat, ale podobnego kalibru niespodzianka czeka na nas także na jak najbardziej oficjalnie wydanej przez Noise International płycie CD. Kompakcik o numerze katalogowym RTD CD 345 0061 2 z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn, pomiędzy „winylowymi stronami” albumu, posiada dograny, nieujęty w spisie tracków utwór „Judas”. Po co? Nie mam pojęcia. Czy zrobiono to celowo, czy też był to błąd wytwórni – także nie wiem…
Swój CD kupiłem u progu lat dziewięćdziesiątych. W Sieradzu mieszkał mój przyjaciel ze szkoły średniej. Mając lat naście dużo spożywaliśmy. Kiedyś nawet, ledwo stojąc na nogach, Adam w miejscowej mordowni załatwił nam pracę na budowie. Choć żadnemu z nas – szkolniaków, nie była ona potrzebna, a o noszeniu cegieł nie mieliśmy najbledszego pojęcia. Ale pomiędzy piwkiem, a wódeczką trafiliśmy kiedyś do sporego marketu, w którym na stoisku płytowym wypatrzyłem „Strażnika”. Płyta w moim odtwarzaczu kręci się do dziś…
Odsłona druga „Keeper Of The Seven Keys” premierę ma 1 sierpnia 1988. W Polsce album dostępny jest niemalże natychmiast – jak tylko piratom udaje się go sprowadzić, skopiować i rozprowadzić. Swój „oryginał” kupuję we wrześniu, choć wcześniej nie dotarła do mnie informacja, że płyta w ogóle wyszła. Od czego jednak byli kumple – metalowcy z bloku. Wpadł mi do mieszkania taki jeden i zdyszanym, roztrzęsionym z emocji głosem oznajmił, że „Keeper Of The Seven Keys pt. II” leży w pobliskim, muzycznym sklepie. Ot, biedaczysko goły był, jak święty turecki, liczył więc, że ja będę miał te kilka (hm… wówczas tysięcy…) złotych, kupię i on będzie mieć od kogo przegrać. Miałem…
„Firmy”, która „wydała” kasetkę, dziś nie pamiętam, ale wiem, że była to wyjątkowo słabo nagrana kopia. Nawet jak na pirata. Choć od dawna głowica w moim magnetofonie chodziła na śrubokręt, do drugiego „Strażnika” nie szło jej ustawić. Dźwięk ciągle pływał. Ale i tak „March Of Time”, „Eagle Fly Free”, czy „We Got The Right”, pochłonęły mnie bez reszty. Od pierwszego odsłuchu czułem, że w moim prywatnym rankingu nowe dzieło Niemców przebije część pierwszą. Niby kawałki z obu części „Keeper Of The Seven Keys” skomponowano w tym samym czasie, niby na początku muzycy Helloween planowali jedno, dwupłytowe wydawnictwo, a jednak oba akty „Strażnika” różniły się od siebie brzmieniem i klimatem. Czy był to celowy zabieg niemieckiej ekipy? A może to wpływ cudownych lat osiemdziesiątych, braku plugionów i co za tym idzie, kłopotów z idealnym odtworzeniem wcześniej osiągniętego soundu? Myślę, że jednak Weikath, Hansen i spółka nie chcieli się powtarzać. Mieli świadomość, iż by powtórzyć sukces „jedynki”, potrzebne są zmiany. Druga część „Keeper Of The Seven Keys” trochę mocniej penetruje epickie rejony, trafiły nań chyba doskonalsze kompozycje, ale brzmienie jednak wypada ciut słabiej. Podobno miało być trochę inaczej. Kai Hansen miał się jednak nasłuchać opinii znajomych, że nowy materiał jest za lekki i pracujący nad krążkiem Tommy Newton miksował ponoć płytę pod dyktando gitarzysty…
Oczywiście dysponując słabo nagranym piratem o brzmieniu drugiej części „Strażnika Siedmiu Kluczy” nie mogłem powiedzieć kompletnie nic. Wymieniłem tę tasiemkę na lepszą kopię podczas szkolnych, zimowych ferii. W Pile, gdzie u rodziny spędzałem praktycznie każdy wolny od szkoły czas, mieścił się sklep muzyczny o nazwie Sonus. Handlowali wszystkim, co związane z muzyką – od instrumentów po płyty i kasety właśnie. Do Sonusa zaniosłem zakupioną wcześniej za sporą, jak na nastolatka, kwotę „chromówkę”, bo sklep – jak chyba wówczas wszystkie podobne miejsca – za drobną opłatą trudnił się też przegrywaniem z winyli i CD na kasety. Wreszcie mogłem cieszyć się przyzwoitą jakością dźwięku… Jeszcze w Pile pokłóciłem się z kilkoma innymi, nastoletnimi metalowcami na temat dla młodych fanów Helloween niezwykle ważny – czy bonusowy na kompaktach numer „Save Us” jest ostatnim, czy też siódmym na płycie utworem. Dopiero po długim czasie zorientowałem się, iż to po prostu zależało od konkretnego wydania. W większości z nich „Save Us” zamykał listę utworów, ale istnieje amerykańskie tłoczenie, sygnowane logiem RCA, gdzie ów numer wylądował pomiędzy „We Got The Right”, a „March Of Time”…

„Keeper Of The Seven Keys pt. II” na srebrnym krążku kupiłem sobie w latach dziewięćdziesiątych. Na samym początku okresu, kiedy zaczynając mieć trochę więcej pieniędzy postanowiłem wymienić swoje kasety na kompakty. I gdy wystukuję ten tekst na klawiaturze, końca dobiega właśnie „Dr. Stein”… Lata osiemdziesiąte, naprawdę fajne czasy… Można by tu napisać np. o „krojeniu”, ale ja je wspominam inaczej. Wspominam metalowców, jako jedną wielką rodzinę. Jeszcze bez podziałów, odnoszących się do siebie z wielkim szacunkiem… Nawet, jeśli widzieli się pierwszy raz na oczy. Kilku ludzi spoza metalu mówiło mi kiedyś, że tej więzi pomiędzy metalami po prostu nam zazdrości. Rzecz nie do odtworzenia w dzisiejszych, mocno odmienionych czasach…
Tomasz Urbański