„The headless children – the screams that fill the night. The headless children – the madness steals the light…”
– A W.A.S.P. to znasz? – zagaił mnie rok młodszy łebek na szkolnym boisku.
– Pewnie! – odparłem i popatrzyłem na niego z wyższością. W 1986 roku byłem już przecież trzynastoletnim metalowcem pełną gębą. Z niezwykle szeroką wiedzą muzyczną, dużym osłuchaniem i wielkim, koncertowym doświadczeniem.
Nie uznałem wówczas za stosowne wyjaśniać nowopoznanemu koledze, iż ów W.A.S.P. właściwie poznałem kilka miesięcy wcześniej. Sąsiad z mojego bloku, który mieszkał klatkę obok, miał skądś przegraną na kasecie płytę „The Last Command”. Nagranie było fatalnej jakości i wówczas nie wiedziałem, co o tych dźwiękach myśleć. Ale sama tasiemka zapamiętała mi się dobrze – jasnobeżowa, odpadły z niej naklejki, a stronę A od B odróżnić można było po specjalnie poczynionych zadrapaniach na malutkiej, znajdującej się na środku szybce. Na szczęście nie musiałem kopiować albumu kapeli z nośnika, na którym prócz szumów prawie nic nie było słychać. Z pomocą przyszedł mi inny z podwórkowych przyjaciół. Namierzył ów album na „oryginalnej” kasecie w pobliskim sklepie muzycznym, ale… tak się składało, że sprzedawca stamtąd, pan Marek Ciechański, wcześniej był nauczycielem historii w podstawówce mojego kumpla. Musieli nie darzyć się wielką sympatią, gdyż Grzesiek wręczył mi równo odliczone 2400zł prosząc o spacerek do „Ciechana” i zakup wspomnianego W.A.S.P., oraz „Long Live The Loud” Exciter…
Oczywiście przytarganie mojego szpulowca do kolegi, skoro wiedziałem, że ma nowe kasetki z metalem, odbyło się błyskawicznie. Teraz album zespołu Blackie Lawlessa brzmiał nieźle (a przynajmniej wówczas uważaliśmy, iż kasety „firmy” Rolland Super Musik mają dobrą jakość) i z miejsca zdobył moje uznanie. Choć z czasem, kiedy poznawałem kolejne krążki W.A.S.P., wyżej oceniłem zarówno nagrany po nim „Inside The Electric Circus”, jako bardziej dojrzały, jak i debiutancki „W.A.S.P.”, będący żywiołowym wulkanem energii. Najlepsze czasy dla Lawlessa i jego bandu miały jednak dopiero nadejść. Zbliżał się rok 1989…
Moja pierwsza szpula z muzyką W.A.S.P… Zestaw nagranych na ten nośnik płyt jeszcze ewoluował i ustalił się w 1987 roku. Ale i tak, kiedy biorę dziś do ręki tę pamiątkę z ręcznie wykonaną okładką, łza się w oku kręci… 🙂
Kiedy dziś myślę o „The Headless Children” W.A.S.P., natychmiast nasuwa mi się skojarzenie z opisywanym już we Wspominkowni „Port Royal” Running Wild. Zarówno Blackie Lawless, jak i Rolf Kasparek, trzy znakomicie przyjęte przez fanów albumy poparli płytą koncertową, a zaraz potem liderzy obu formacji wydali krążki mocno odbiegające od patentów, które ich zespoły wcześniej wypracowały. Obaj muzycy mogli pójść bezpieczną drogą, nagrać albumy w estetyce, która przyniosła im sukcesy i z pewnością gwarantowała satysfakcjonujący poziom sprzedaży nowych wydawnictw. Kasparek i Lawless byli jednak wizjonerami, mieli zupełnie nowe pomysły na swoją twórczość. Obaj też nie bali się zaryzykować z wprowadzaniem zmian do swojej muzyki. W obu przypadkach opłaciło się po tysiąckroć – „Port Royal”, oraz „The Headless Children” wyznaczały w heavy metalu zupełnie nowe ścieżki (co ciekawe, nawet daty wydania obu krążków dzieli ledwie kilka miesięcy – „Port Royal ukazuje się we wrześniu 1988 roku, „The Headless Children” w kwietniu 1989).
Wkładka promocyjnej kasety “The Headless Children”, przeznaczonej dla branżowych mediów, 1989 rok.
Pierwsze trzy albumy W.A.S.P., choć brzmieniowo mocne, heavy metalowe, nie stroniły od wpływów glamu. Teraz tenże wyparował z muzyki bandu w stu procentach. Jest za to często epicko, podniośle, bardzo dojrzale. A przy tym… „The Headless Children” to album jedyny w swoim rodzaju. Próbowaliście kiedyś porównać czwarte, studyjne dzieło W.A.S.P. z jakimś innym wydawnictwem? Do czego niby ten krążek miałby być podobny? Nikt nigdy nie nagrał zbliżonej stylistycznie płyty. Nawet sam Lawless później już tego nie zrobi. W tym tkwiła siła wielu tych największych artystów z czasów, kiedy metal najpierw się rodził, a później wybuchał z wielką siłą. Ci wizjonerzy, wspaniali twórcy nie powtarzali się po prostu. A i może niedoskonała jeszcze technika nagraniowa paradoksalnie przychodziła im z pomocą. Nie było plugginów, wszystko było trzeba ukręcić ręcznie, każde brzmienie było diametralnie inne od reszty i charakterystyczne tylko dla określonej płyty…
Winylowe wydanie “The Headless Children”, przeznaczone na rynek europejski (064-7 48942 1), 1989 rok.
Swoją pierwszą kopię „The Headless Children” kupiłem w sklepie u wspominanego już w tym tekście Marka Ciechańskiego. Ale wówczas nie mieścił się on już nieopodal mojego bloku, tylko w pobliżu rynku na pabianickiej starówce. Sprzedawca ów często przewija się przez moje teksty i… pewnie nadal będzie, gdyż w latach osiemdziesiątych, jeśli chodzi o metal, w Pabianicach nie miał sobie równych. I gdybym tylko w tamtym czasie mógł kupić chociaż część z tego, co u „Ciechana” było do dostania. Ech, człowiek się cieszył nawet z tego, że może wziąć do ręki i dokładnie przyjrzeć się zachodnim, winylowym wydaniom albumów Iron Maiden, Saxon, Judas Priest, czy W.A.S.P… Kaseta, którą nabyłem, miała popularną w owym czasie, czarno-białą wkładkę, jakie również kupowało się luzem. Jak to często w tamtym czasie bywało, właściciel sklepu przegrał taśmę z winyla sam, dołożył okładkę i wystawił do sprzedaży. Biorąc pod uwagę, jak zwykle wyglądały pirackie kasety, na tym procederze można było tylko zyskać. Kopie, które sprzedawcy w sklepach muzycznych wykonywali samodzielnie, zwykle miały lepszą jakość dźwięku i nie było na takich tasiemkach powyciszanych końcówek utworów. „The Headless Children” zmasakrował mnie od razu. Szybko zapanowałem nad totalnym zaskoczeniem i dosłownie wsiąkłem w dźwięki „The Heretic (The Lost Child)”, „Thunderhead”, czy innego „The Neutron Bomber”. Tyle patosu i takiej atmosfery Lawless i towarzyszący mu muzycy nie wytworzyli nigdy wcześniej. To już nie był jedynie zestaw mocnych, metalowych rockerów, jak dawniej (choć taki „Maneater”, czy „Mean Men” wciąż do rockerowej tradycji W.A.S.P. nawiązywały). To była zupełnie nowa jakość muzyki. Wciąż opartej na prostych, „długich” riffach, pozwalających na uwypuklenie mocnego, agresywnego, a przy tym świetnego technicznie wokalu Lawlessa, ale jednak dużo bardziej przemyślanej, mądrzejszej i bardzo zróżnicowanej. Blackie i jego muzycy naprawdę potrafili zaskoczyć. Bo czy ktoś, kto znał tę formację z wcześniejszych wydawnictw, mógł spodziewać się po grupie ballady, zagranej w taki sposób, jak „Forever Free”?
“The Headless Children” w wersji kasetowej. Po lewej wydanie brytyjskie (TCEST 2087), po prawej jugosłowiańska licencja Jugotonu (3 02051 4), 1989 rok.
W czasie premiery „The Headless Children”, jako podwórkowa, metalowa ekipa nastolatków byliśmy jednością. Za kilka lat część naszych załogantów zacznie się wykruszać. Cóż, ktoś się przeprowadził, ktoś inny „z tego wyrósł”. Najwyraźniej ci drudzy nie mieli metalu wyrytego w sercach. Ale póki co, często nowych płyt słuchaliśmy wspólnie. Przed naszym bloczyskiem mieliśmy dwie, ustawione do siebie ławki, gdzie zwykle przesiadywaliśmy, nierzadko z radiomagnetofonem i garścią kaset. Czasami takie sesje trwały dobrych kilka godzin (nie graliśmy z baterii, ale z kabla, wyciągniętego na dwór przez okno na parterze). Lawless i W.A.S.P. zaskoczyli dosłownie wszystkich. Antagonistów nowego stylu grupy jednak nie było. Pamiętam nawet zażartą, omal nie skończoną bójką dyskusję na temat tego, który z nowych numerów kapeli jest najlepszy. Co ciekawe, u niektórych z moich kolegów w czubie rankingu było cover The Who, „The Real Me”, tyle że wówczas nikt z nas nie wiedział, iż nie jest to kompozycja, napisana przez Lawlessa i spółkę. Co prawda nawet na mojej wkładce od tasiemki odnotowano, iż autorem kawałka jest Pete Townshend, ale kto by się wówczas zastanawiał, kim jest ów artysta? Nieczęsto w tamtych czasach wystawialiśmy rogi poza uwielbiany przez nas świat metalu…
Im człowiek w ciężkim graniu siedzi dłużej, tym więcej poznaje muzyki, rozszerza się jego perspektywa, czasem zmienia spojrzenie na to i owo. Ale ilu świetnych płyt bym nie poznawał, jak wiele doskonałej muzyki nie usłyszał, tak „The Headless Children” zawsze był w czołówce wydawnictw, po które sięgałem najchętniej. Każda z tych kompozycji, nawet króciutka miniatura „Mephisto Waltz”, zabijała po prostu. Ze zdartej i powkręcanej w kilku miejscach kasety została jedynie wkładka, a sama tasiemka została wymieniona na skopiowaną z CD w tym samym sklepie chromówkę. Hm… właściwie to tylko sprzedawca był ten sam, bo sklep mieścił się już w centrum miasta, w Domu Handlowym Trzy Korony. Była połowa lat dziewięćdziesiątych. Klasyczny metal miał się źle. Po przelaniu się przez scenę fali grunge medialna koniunktura na niego gasła. Wiodące grupy thrash i heavy metalowe odwracały się od dźwięków, za które pokochali je fani. Wiele mniejszych bandów zakończyło działalność, metalowe programy i utwory znikały z radiowo telewizyjnych ramówek, jakiś idiota w polskim Metal Hammerze o premierowej płycie Saxon pisał, że „tak się już nie gra”… Miałem w głębokim poważaniu wszystkich idących „z duchem czasów”. Dalej słuchałem „niemodnego” heavy metalu. Myślałem sobie, że jeśli już nikt nie zostanie przy tych dźwiękach, to ja będę tym ostatnim maniakiem, najwierniejszym z wiernych. Kiedy u progu nowego stulecia heavy metal zaczynał odzyskiwać popularność (hm… przynajmniej w Europie, bo w Polsce wciąż było, jak było…), „The Headless Children” słuchałem już z… CD-R. Popularny dawniej tape-treading, w którym też brałem czynny udział, zastąpiony został przez obieg wypalanych płytek i właśnie takim krążkiem z odbitą na kolorowym ksero okładką, długo musiałem się zadowolić. Po prostu nie dało się wszystkich kaset od razu (ani przez kilka kolejnych lat, bo lista płyt, potrzebnych od zaraz, ciągnęła się w nieskończoność…) powymieniać na oficjalnie wydane kompakty. A i to, że wówczas krezusem nie byłem, także nie pomagało…
W Polsce, jak to w tamtym czasie, mieliśmy własne… hm… nielicencjonowane “wydania”. Jednym z pierwszych “dystrybutorów” tasiemki z materiałem W.A.S.P. była “firma” RC…
Metalowcy, ci niesezonowi, to najwierniejsi fani na świecie. Jeśli pokochają jakąś płytę, to tak na całe życie. My żyjemy tymi dźwiękami, nikt z nas nie zainteresuje się muzyką na jakiś czas, by szybko przenieść uwagę na coś innego. U mnie kawałki z „The Headless Children” kręcą się w kieszeni magnetofonu / odtwarzaczu CD już blisko trzydzieści lat… Swój CD kupiłem już po wyprowadzce z Pabianic, ale… w sklepie muzycznym Hit z mojego rodzinnego miasta. Ustrzeliłem pierwsze wydanie podczas kilkudniowego urlopu i… płytka musiała poczekać z pierwszym odsłuchem. Nie miałem pod ręką porządnego odtwarzacza, a każdego albumu, nie tylko znakomitego, szkoda byłoby na jakieś plastikowe wynalazki. Ale oczywiście kompakt to kompakt – gra pięknie i wiem, że dziś już po raz kolejny, gdy do końca dobiegnie „Rebel In The F.D.G.”, ponownie nacisnę play, by cieszyć się muzyką W.A.S.P. raz jeszcze… Sklep muzyczny Hit, mieszczący się w Pabianicach na ul. Pułaskiego, istnieje do dziś. A przynajmniej istniał jakieś dwa lata temu, kiedy ostatnio odwiedzałem Polskę. Przetrwał jakoś w tych paskudnych, empetrójkowych czasach i wciąż jest miejscem, do którego warto zaglądać. Ale przy zakupach zalecam ostrożność. Trafiają się „półoficjalne” wydania ze wschodu, sygnowane np. logiem Monsters Of Rock, lepiej więc dokładnie obejrzeć, co się bierze…
Europejskie wydanie CD “The Headless Children” (CDP 7 48942 2), 1989 rok.
Wliczając czasy Sister, oraz Circus Circus, Blackie Lawless dowodzi swoim zespołem od ponad czterdziestu lat. W.A.S.P. miewał płyty lepsze, miewał gorsze, ale poniżej pewnego, wysokiego poziomu raczej nie schodził. Steven Edward Duren, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko Lawlessa, wciąż jest też w stanie napisać płytę, która schwyci za serce i bez wstydu będzie można postawić ją obok największych dokonań artysty. Udowodnił to choćby albumem „Golgotha” z 2015 roku…
Popularność “The Headless Children” sprawiła, że materiał W.A.S.P. docierał nawet do dalekich i egzotycznych zakątków świata. Tu mamy kasetowe wydania albumu, pochodzące z Malezji (po lewej) i Tajlandii (po prawej).
Moje rodzinne Pabianice były kiedyś specyficznym, jeśli chodzi o metal, miejscem. Spotykałem ludzi całkowicie z metalową sceną niezwiązanych, ale słuchających W.A.S.P. Znałem człowieka, dla którego nic bez blastów i growli nie było interesujące, ale… dla dokonań Lawlessa robił wyjątek. Czasem odnosiłem wrażenie, iż W.A.S.P. miał w tym mieście status zbliżony do pozycji Iron Maiden. Jaka była przyczyna takiego stanu rzeczy – do dziś nie mam pojęcia… Ale wspominając sobie stare dzieje W.A.S.P. myślę także o tej brzydkiej, usianej blokowiskami, upstrzonej paskudnymi graffiti, położonej tuż obok Łodzi miejscowości. Tam dorastałem, wdychałem to niezbyt czyste powietrze… Zmieniałem się z wiekiem, a wraz ze mną zmieniała się także twórczość Lawlessa. Bo choć o tym wcześniej nie napisałem, od „The Headless Children” W.A.S.P. zaczął zmieniać się także tekstowo. To teraz w miejsce kawałków, bliskich glamowej tematyce, pojawią się numery, związane z zagrożeniami, wojną, stanem ludzkich umysłów. Z czasem liryki zespołu przesiąkną tematyką społeczną i zmieniającym się na przestrzeni lat spojrzeniem Blackiego na politykę i chrześcijaństwo. Na podstawie dyskografii bandu można byłoby przeanalizować, jak lider W.A.S.P. zmieniał się i dojrzewał jako człowiek. A przeszedł już kawał drogi…