WOKALIŚCI. . .
Do napisania tego felietonu skłoniła mnie coraz większa niechęć do recenzowania albumów. Długo zastanawiałem się, co mi w nich przeszkadza. Warsztat techniczny instrumentalistów z roku na rok jest wyższy. Brzmienia od dobrych po wspaniałe. Słabych niemal wcale się nie spotyka. Mimo to coś nie grało. Długo zastanawiałem się, o co przysłowiowy “kaman”. Pewnego dnia, słuchając enty raz tych samych patentów, zrozumiałem problem.
W czasach, kiedy jeszcze była realna, a nie cyfrowa scena, mówiło się prostą prawdę, która obecnie zanikła. Brzmiała: to wokal ciągnie numer do przodu. Nudny wokal udupi każdą, nawet najciekawiej skomponowaną i zaaranżowaną płytę. Jak większość ludzi wokoło, ja także zatarłem tę prawdę w sobie na długo. Początkowo dlatego, że to nie był problem z racji różnorodności stylów wokalnych. Taki urok śpiewu samouków. Może nie jest doskonały technicznie, ale od razu słychać ten oryginalny sznyt. Z czasem przyszły lepsze, bo rockowe i metalowe szkoły muzyczne, Guitar Pro, fale cover-bandów, bazujących na tym kultowym programie. Na końcu “Ju Tjub” zrobił swoje. Turtoriale na każdy temat. Początkowo robiły świetna robotę, ale po czasie stało się to, co stać się musiało. Nastąpiła stopniowa standaryzacja. Wokalowa norma ISO. Dlatego właśnie zaczęło mi to przeszkadzać. Co prawda stopniowo, ale coraz bardziej. Zaczął mnie dobijać brak jakiejkolwiek refleksji metalowych wokalistów na ich własnych albumach. Nastąpiła ta sama sytuacja, jak z realizatorami dźwięku. Takie same miksy, mastery, metody rejestracji. Te same pluginy. Dawniej były całe kierunki realizacji dźwięku. Inaczej brzmiało studio w NY, inaczej w LA. Jeszcze inaczej słynne, berlińskie studio Music Lab Harissa Johnsa, którego w tym miejscu serdecznie pozdrawiam. Dużo się od Ciebie nauczyłem w trakcie naszej krótkiej współpracy. Inaczej brzmiał wspomniany, berliński producent, a inaczej Bob Rock. Tak samo z wokalistami. Tony Martin nie brzmiał, jak Ronnie James Dio, Ozzy nie brzmiał, jak Halford, a David Vincent nie grzmiał, jak Matti Kirki, czy Glen Benton. Wszyscy byli inni.
Dawniej sprawa była jasna. Wokal ma głos, jak dzwon. Identyfikuje się z tekstem, rozumie, co śpiewa. W to, co robi, wkłada emocje i własną interpretację. Odróżnia, kiedy jest “aj lof ju bejbe tra la la” od “kill me now”, czy innego “november rain”. Wie, jaki ładunek interpretacyjny niesie słowo “deszcz”, a jaki “pięść”. Potrafi to odnieść do tego, co ma we własnym, lub zespołowym tekście. To, co wie, przekłada się na różnice w brzmieniu i intensywności jego partii wokalnej.
Tymczasem coraz częściej nie ma czegoś takiego, jak interpretacja wokalna. Coraz więcej gardłowych nie ma krztyny własnej inwencji. Jadą na “sprawdzonych patentach” i trikach typu “zawsze działało”. Następnie jest płacz i hejt, jak takie nagranie zbiera srogie cięgi w recenzjach. Tacy twórcy, lecący na utartych schematach, nadal nie przyjmują do wiadomości jednej, bardzo prostej informacji. Słuchacz nie musi być wybitnym muzykologiem, by wiedzieć, co jest zwyczajnie denne. Metalowcy, to często ludzie wrażliwi na otoczenie i taki koślawy dźwięk ich odstręcza. Cześć zespołów korzysta z furtki, jaką buduje od lat granie progowe i post metalowe, tworząc płyty instrumentalne. Choćby taki Widek, czy Inferi. Niestety, na dłuższą metę tak się nie da. Jest to zwyczajnie zbyt nudne. Nieliczni kochają trzyminutowe, gitarowe solosy, czy dwuminutowe wejścia samej perkusji. O legendarnych solach basowych nie wspomnę. Większość jednak stawia na dynamikę i ciekawe aranże do tekstów, z którymi da się identyfikować.
Warstwa tekstowa każdej metalowej płyty jest dla rozumiejących dany język podstawą do identyfikacji z tym, czego właśnie słuchają. Przypadek Kostrzewskiego znamy wszyscy. Gdy zabrakło jego tekstów i interpretacji, muzyka instrumentalistów mocno straciła na znaczeniu. Tak jest skonstruowana ludzka psychika i tego już niczym nie zmienimy. Można tak jeszcze długo, tylko po co…
Czas na wnioski. Twierdzę, że mimo tych wszystkich ulepszeń warsztatowych, szkół wokalnych, etc., nie da się nauczyć kreatywności. Nie da się sobie zaimportować plików z osobowością artystyczną. Część obecnych frontmanów i frontmenek nie ma w sobie grama osobowości. Nie reprezentują sobą niczego. Są, jak wtyczka VST symulatora pieca do realnego wzmaka. Nie mają, niestety, zbyt wiele, lub nie mają kompletnie nic do powiedzenia.
Na szczęście są wyjątki. Takim płytom będę poświęcał i czas i refleksję. Recki będą naprawdę wnikliwe i uczciwe. Tym ekipom od “uznanych patentów” mogę dać tylko popalić.
Muzyku, graj siebie, bądź kreatywny, nie miej wzorów do naśladowania.
To marudziłem ja…
Stary Laschke.