RECENZJA #51
ANVIL - POUNDING THE PAVEMENT
(2018 Steamhammer / SPV)
Uuu… Kanadyjskiemu trio pojechało w rock’n’roll… Najnowszy wypiek pana Kudlowa i spółki brzmi, jakby typowy Anvil spotkał się z zauroczoną Elvisem ekipą i muzycy wspólnie, przy zachowaniu metalowego ciężaru, wydłubali jakąś hybrydę. Może dlatego momentami zajeżdża tu też estetyką Motörhead, bo przecież Lemmy ze swoim zespołem od rock’n’rollowych patentów nigdy nie uciekał. Kowadełku jednak ta jazda w głęboką przeszłość muzyki rozrywkowej zdecydowanie nie wychodzi na zdrowie.
Anvil to kapela, którą wszyscy fani ciężkich dźwięków znają, choćby tylko z nazwy, wiedzą, że dla formującego się heavy metalu był to band ważny i… chyba nikt nie stawia załogi Lipsa w gronie swoich największych ulubieńców. Kanadyjczycy od lat serwowali nam po prostu dobre płyty. Nic mniej i chyba nigdy nic więcej. Wcielenie Kowadła Anno Domini 2018 też mogłoby być takim albumem. Gdyby nie te rock’n’rollowe wpływy…
„Pounding The Pavement” pochwalić należy za bardzo dobre brzmienie, które w dodatku nie zalatuje Sneapem. Nie mam nic, rzecz jasna, do znakomitych produkcji Andy’ego, ale… no ileż razy można słuchać wypieków tego samego producenta? Na tle Sneapowskiego morza płyta Anvil zabrzmiała naprawdę świeżo, a przy tym wciąż bardzo charakterystycznie dla tego zespołu. Kiedy Kudlow i spółka trzymają się wypracowanego przez lata stylu, jest naprawdę nieźle. Najlepsze fragmenty tego krążka to chyba instrumentalny numer tytułowy, w którym mimo stosunkowo oszczędnego, epatującego prostymi środkami wyrazu stylu Kowadła sporo się dzieje, oraz „World Of Tomorrow” z pancernie ciężkim riffem, który kanadyjska formacja przepisała chyba od Black Sabbath. Cóż z tego? Taki rock’n’rollowy „Rock That Shit” jest dla mnie asłuchalny i kojarzy mi się wyłącznie z ostatnim słówkiem swojego tytułu. Miernie wypada też „Let It Go”, „Black Smoke”, czy „Warming Up”. Ech… a mogłoby być przynajmniej nieźle… Elvis jednak najlepiej sprawdza się w muzyce Elvisa, a nie w stricte heavy metalowej kapeli…
No cóż, tym razem muzycy Anvil – niestety – zeszli nieco poniżej typowego dla siebie poziomu. Dla porządku wspomnę jeszcze, że w nasze łapki trafiło zarówno europejskie, limitowane wydanie, jak i japońskie, sygnowane logiem Rubicon Music. Każde z nich ma inny bonusowy numer i wydanie z Europy w tym zestawieniu wygrywa, bo numer z „Japończyka” to znów pieprzony rock’n’roll. Jeśli jednak jakiś maniak Kowadła chciałby cieszyć się pełnym materiałem Kanadyjczyków, musi szukać płyty, wypuszczonej przez sam zespół, sygnowanej logiem Anvil Enterprises Inc. Tam są oba bonusy.
OCENA: 3
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz Urbański