RECENZJA #64
FIFTH ANGEL - THE THIRD SECRET
(2018 Nuclear Blast)
Na metalowym, muzycznym poletku dzieje się tyle, że przez całe życie człowiek nie zdoła wyłowić wszystkiego, co wartościowe i nacieszyć się dźwiękami. Nawet jeśliby w tym momencie przestały ukazywać się nowe płyty, nikomu życia nie starczy, by poznać wszystko to, co wyszło do tej pory. Wciąż rodzą się nowe kapele, wciąż powracają na scenę te, które grały wiele lat temu – mamy do czynienia z nieopisanym wprost bogactwem. I choć metal chyba nigdy już nie będzie tak popularnym, muzycznym nurtem, jak w złotych latach osiemdziesiątych, naprawdę nie mamy na co narzekać…
Amerykański Fifth Angel we wspomnianych latach osiemdziesiątych pozostawił po sobie dwa albumy – “Fifth Angel” (1986), oraz “Time Will Tell” (1989), po czym znikł ze sceny. Na dobre reaktywował się w 2017 roku i… cieszę się, iż nie było to zmartwychwstanie jedynie po to, by muzycy mogli powspominać stare dzieje i poodcinać na koncertach kupony. Leży przede mną świeża, bardzo dobra płyta Fifth Angel, od której na pewno przez kilka najbliższych dni nie będę mógł się uwolnić. Co ja mówię – nie leży, tylko nie przestaje kręcić się w odtwarzaczu…
A obaw miałem wiele. Pod “The Third Secret” podpisała się oryginalna sekcja rytmiczna – Ken Mary i John Macko, wsparta znanym z drugiego longplaya gitarzystą, Kendallem Bechtelem. W reaktywacji Fifth Angel nie wziął jednak udziału charyzmatyczny wokalista formacji, Ted Pilot. Niby Amerykanie mieli na koncie jedynie dwa krążki, a powracając po tak długiej przerwie budują swą pozycję od początku, ale jednak wymiana śpiewaka to zawsze ryzykowny zabieg. W sytuacji wakatu na tym stanowisku za mikrofon złapał Bechtel i… wyszło to naprawdę znakomicie. Okazało się, że muzyk dysponuje czystym, mocnym głosem o interesującej barwie, idealnie pasującym do stylu, jaki zawsze prezentował Fifth Angel.
Bo na “The Third Secret” chłopaki prochu nie wymyślają. Owszem mamy 2018 rok, a nie końcówkę lat osiemdziesiątych, ale specyficzny szlif kapeli został na nowym krążku zachowany. Amerykanie nie atakują naszych uszu techniczną ekwilibrystyką. Ich muzyka to raczej długie, “puszczone” riffy, pozwalające wyśpiewać się wokaliście. Materiał jest prosty, ale zarazem bardzo zróżnicowany. Ani przez chwilę Fifth Angel nie zanudza nas jednostajnym tempem. Znajdziemy tu numery rozpędzone, ocierające się o hymny, mające balladowe zacięcie… Poza tym kawałki, które trafiły na płytę, są niesamowicie wprost, w pozytywnym tego słowa znaczeniu chwytliwe. To nie jest album, do którego trzeba przekonywać się godzinami. Ot, takie songi, jak “We Will Rise”, “Queen Of Thieves”, czy “Can You Hear Me?”, wpadają słuchaczowi w ucho i wyjść z niego nie zamierzają…
Jeśli mam szukać jakichś porównań dla dźwięków “The Third Secret”, najmocniej nasuwa mi się skojarzenie z Riot. Ten album ma bardzo podobny feeling do takich “The Privilege Of Power”, czy choćby “Through The Storm”. Słychać też jednak, iż inspiracje muzyków, odpowiedzialnych za skomponowanie nowego wypieku Fifth Angel, nie ograniczają się tylko do heavy metalu. Przyglądając się budowie kawałków, wsłuchując się w specyficzne brzmienie, gdzieś po głowie chodzi mi Whitesnake ze swych najlepszych czasów… Właśnie, brzmienie… Amerykanie nie pognali ze swymi utworami do znanego producenta i może dzięki temu sound nie pachnie czymś, co setki razy już było. Jeśli nawet jest to dźwięk z jakiegoś plugginowego “szablonu”, to chyba z takiego niezbyt oklepanego. Zaletą tego brzmienia jest fakt, że ze współczesności twórcy “The Third Secret” pobrali do niego tylko to, co warte było wzięcia, bo jest klarownie, czysto, bardzo przejrzyście. Ale zarazem nie sterylnie. W pewnym sensie ten sound po prostu brzmi staroszkolnie. Ot, ma taki “dawny” szlif… Tym bardziej, iż partie gitar, jak to i drzewiej u Fifth Angel bywało, nie są tu wyostrzone na typowo amerykańską, powerową modłę. Plasują się bliżej europejskiego heavy metalu. Choć przecież choćby wspominany już, jankeski Riot też brzmiał tak na wielu swoich płytach…
Był taki moment, kiedy wielu ludzi pomyślało sobie, iż lata osiemdziesiąte odeszły w niebyt i już nikt w heavy metalowych dźwiękach nie zdoła odtworzyć ducha tamtych czasów. Nieprawda, ekipie Fifth Angel udaje się to świetnie. O współczesnym pochodzeniu tego albumu informuje mnie tylko lepsza produkcja – a i to dopiero w momencie, jak się porządniej krążkowi przysłucham. Chłopaki grają te swoje długie riffy, nie oszczędzają na solosach – świetnie się tego słucha. I co ważne, ma się wrażenie wyjątkowości “The Third Secret”. Może nie to, że album jest szczególnie nowatorski, bo zwyczajnie nie jest. Chodzi mi o coś zupełnie innego. W czasach “przedkomputerowych”, kiedy plugginów nie było, inżynier dźwięku każdą płytę musiał ukręcić samodzielnie od początku do końca. Nie było wzorców, którymi mógłby się posłużyć. Rodziło to bardzo różnorodne, czasem nienajlepsze jakościowo, ale charakterystyczne tylko dla danego albumu brzmienia. Potem przyszły komputery i wiele płyt pod względem soundu stało się do siebie podobnych. “The Third Secret” wyłamuje się z takiego schematu – brzmi po swojemu. I to też ma duży wpływ na to, iż po wybrzmieniu ostatnich taktów wieńczącego album “Hearts Of Stone” chce się tę płytę puścić raz jeszcze…
Ten krążek, choć nagrany współcześnie, jest znakomitą propozycją dla wszystkich entuzjastów heavy metalu z lat osiemdziesiątych. Niejednemu, staremu wyjadaczowi łza się w oku zakręci…
OCENA: 5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz Urbański