RECENZJA #11
ICED EARTH – INCORRUPTIBLE
(2017 Century Media)
Iced Earth to zespół, który przez prawie trzydzieści lat istnienia, mimo wydania kilku doskonałych płyt, nigdy nie zyskał statusu zespołu pierwszoligowego. Nie wiem, gdzie tkwi tego przyczyna. Czy w braku stabilności składu (wiadomo przecież, że Iced Earth to Jon Shaffer plus inni muzycy), czy może w zapaści twórczej, która nastąpiła na początku XXI wieku i trwała całą dekadę? Na szczęście, odkąd w 2011 roku za mikrofonem stanął Stu Block, zespół znów złapał wiatr w żagle. I o ile poprzednie dwie produkcje Iced Earth (czyli “Dystopia” i “Plagues of Babylon”) mogły się podobać, ale za każdym razem pozostawiały coś do życzenia, tak “Incorruptible” jest w zasadzie płytą bez wad. A skoro nie ma wad, skoncentrujmy się na zaletach, a tych jest sporo.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to bardzo eleganckie wydanie płyty. Digipack, zapakowany w dodatkowy kartonik, zawiera grubą książeczkę z tekstami (każdy z nich ozdobiony jest bardzo klimatyczną, niebanalną grafiką), a dla gadżeciarzy jest jeszcze bonus w postaci plakatu z okładką płyty. W tym przypadku naprawdę warto dorzucić 10-15 złotych i kupić wersję limitowaną. Ale przejdźmy do tego, co najważniejsze, a wiadomo, że w życiu oprócz zdrowia najważniejsza jest muzyka. Może nie wszystkim to się spodoba, ale “Incorruptible” to chyba najbardziej heavy metalowa produkcja w historii Iced Earth. Brawurowo odśpiewane numery (Stu przechodzi sam siebie pokazując cały wachlarz swoich możliwości) jeden za drugim na długo zapadają w pamięć słuchacza, do tego każdy z nich okraszony jest wyrywającymi z butów solówkami, a całość brzmi po prostu nieprzyzwoicie perfekcyjnie, czysto, a zarazem potężnie.
Album jest bardzo równy i w zasadzie ciężko wytypować najlepsze kompozycje, chociaż mi na tej płycie najbardziej podobają się utwory, w których mocno postawiono na klimat („Raven Wing”, „The Veil”, „The Relic (part 1)”). Przypominają mi one bowiem czasy moich ukochanych „The Dark Saga”, oraz „Something Wicked This Way Comes”. Płyta aż roi się od hitów i o dziwo, przeważnie nie są to utwory, które wybrano do promocji krążka (posłuchajcie chociażby megaprzebojowych „Brothers”, „Defiance”, czy „Black Flag”). Oczywiście miłośnicy mocniejszego oblicza Iced Earth również znajdą tutaj swoje pięć minut w „Seven Headed Whore” (w którym kapitalną solówką ponownie uraczył nas Jack Dreyer), czy w otwierającym płytę „Great Heathen Army”.
Generalnie trudno znaleźć na tej płycie słabe punkty. Na upartego może to być odrobinę przydługi, instrumentalny „Ghost Dance” (momentami przypominający najtłiszową tancbudę, którą nie każdy lubi), czy zamykający krążek, epicki „Clear the Way (December 13th, 1862)”. Tutaj słyszałem opinie, że jest zbyt radosny i rozpitolony. I w tym akurat trochę racji jest – taki numer mogliby np. nagrać panowie z Iron Maiden, oczywiście gdyby potrafili tak grać. Ale wszystko to jest czepianiem się na siłę.
Sumując – “Incorruptible” nie jest płytą ponadczasową, ani rewolucyjną, na pewno nie zmieni ona również zespołu w supergwiazdy. Jest to za to album, którego każdy fan heavy metalu (nie tylko Iced Earth) wysłucha z dużą przyjemnością. Ja osobiście die-hard fanem zespołu nie jestem. Owszem, lubię czasem posłuchać, ale regularnie wracałem w zasadzie tylko do trzech płyt. I wiem, że “Incorruptible” będzie tą czwartą… Ocenę wystawiam raczej tylko z obowiązku, ponieważ zawsze uważałem, że muzyka to nie szkoła, ani nie pokazy jazdy figurowej na lodzie. Każdy niech oceni sobie sam, u mnie Shaffer dostaje mocne pięć…
OCENA: 5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz „Bubbi” Bugajny