RECENZJA #43
IRON MAIDEN - THE BOOK OF SOULS: LIVE CHAPTER
(2017 Parlophone)
Wraca stare. Ekipa Iron Maiden nie zaserwowała nam żadnego DVD, czy Blu-Raya, tylko właśnie płytę koncertową. No ale skoro swój wielki renesans popularności przeżywają winyle, czy też – co dla mnie nie do końca jest zrozumiałe – kasety, to może muzyka znów stanie się do słuchania, a nie do patrzenia. Fajnie by było, bo znaczyłoby to, że wraca normalność…
Pierwsze, co podczas słuchania „The Book Of Souls: Live Chapter” rzuciło mi się w uszy, to bardzo klarowne, przejrzyste brzmienie. Od razu zerknąłem na okładkę płyty i mało nie krzyknąłem z radości. Tommy Newton! Producentem tego krążka został Tommy Newton! A więc zespół zrezygnował wreszcie z usług Kevina Shirleya, o co gorące modły wznosiłem od co najmniej dobrych kilku lat.
Shirleyowi oddajmy sprawiedliwość. To nie był człowiek znikąd, gdy zgłaszała się do niego ekipa Żelaznej Dziewicy. Facet ma na koncie masę płyt, przy których pracował. Z jego usług korzystali m.in. Glenn Hughes, Jason Bonham, czy Joe Bonamassa. Nie unikali go również metalowcy – prócz Iron Maiden współpracował z Dream Theater, Doro, Rush, czy Liquid Tension Experiment. Tyle że jeśli sięgali po niego metalowcy, powierzali mu przeważnie miksy, rzadko czyniąc go człowiekiem, odpowiedzialnym za całokształt produkcji. Moim zdaniem Shirley nie ma dobrej ręki do metalu. W soundzie Iron Maiden, poza naprawdę dobrze brzmiącym „Brave New World”, za jego czasów zawsze było jakieś „mydło”… Tommy Newton to zupełnie inna sprawa. Facet pracował przy najlepszych krążkach Helloween, na koncie ma współpracę m.in. z Ark, Steeler, Gamma Ray, Conception, Redemption, czy z zespołem, którego był wieloletnim gitarzystą – Victory. Brzmienia Newtona zawsze były charakterystyczne – ta przejrzystość i szczegółowość dźwięku spod ręki tego producenta nie wychodzi po raz pierwszy. Oby jego współpraca z Dziewicą trwała dłużej, bo to może być idealny człowiek dla Iron Maiden.
Rękę Newtona na „The Book Of Souls: Live Chapter” czuć bardzo wyraźnie. Kawałki z ostatniego studyjniaka Iron’s nabrały tu wielkiej mocy i dynamiki. Znacznie lepiej słucha się „The Red And The Black”, „Speed Of Light”, czy „The Great Unknown” z tego wydawnictwa niż z albumu studyjnego. Mimo że praktycznie każdy numer z tej płyty rejestrowano w innym miejscu, album brzmi spójnie. Może tu i tam wychwycimy „połączenia”, bo publiczność na tych „zlepkach” reaguje inaczej, ale jeśli chodzi o same, wykonywane przez zespół utwory, ma się wrażenie ciągłości. Najważniejsze, że gra dla nas zespół, który jest w formie. Najnowsze, koncertowe wydawnictwo Iron Maiden nie jest zapchajdziurą. Muzycy odtwarzają swoje numery bardzo sprawnie, wszystko jest bardzo czytelne, dopracowane. To cieszy, bo przecież tak nie było zawsze. Wystarczy wspomnieć mocno niedbałe „A Real Dead One” i „A Real Live One”…
Świadomość, iż utwór „Death Or Glory” zarejestrowano we Wrocławiu, na pewno spowoduje szerszy uśmiech u niejednego słuchacza z naszego kraju. Płyty słucha się naprawdę dobrze, ale… to jest kolejna koncertówka, zrobiona według schematu, jakiego nie lubię. Dostajemy tu głównie odegrane na żywo utwory. Większość pogaduch Dickinsona, zapowiedzi kawałków, etc., została wywalona, lub maksymalnie skrócona, a przecież śpiewak słynie ze świetnego kontaktu z publicznością. Mamy tu wprawdzie gadkę po francusku, bo zespół jeden z kawałków zarejestrował w kanadyjskim Montrealu, oraz dłuższą zapowiedź przed „Blood Brothers”, ale to trochę mało. Podczas grania muzycy też nie zostawili sobie żadnego pola na improwizacje – po prostu odegrali swój materiał. A przecież tak dobrze słucha się koncertówek w rodzaju „Live In The U.K.” Helloween, gdzie oprócz solidnego odtworzenia utworów muzycy potrafią bawić się swoimi dźwiękami… Chyba że improwizowaniem nazwiemy to, że solosy w takim „The Number Of The Beast” dość mocno odbiegają od studyjnego oryginału, ale naprawdę nie o to chodzi…
Mimo wszystko słucham tej płyty z „bananem” na ustach. Album ma naprawdę fajny zestaw utworów. Oprócz obowiązkowych numerów z ostatniego, studyjnego krążka dostajemy tu garść klasyków, z całkowitym pominięciem numerów, jakie formacja nagrywała na nie zawsze wysoko ocenianych płytach z XXI wieku. Klasyczne kompozycje cieszą, a te z ostatniej płyty – jak już wspomniałem – brzmią znacznie lepiej niż ich studyjne wersje. Moim faworytem jednak jest wieńczący album „Wasted Years”. Zawsze miałem żal do Żelaznej Dziewicy o to, że rokrocznie w koncertowych setach, z uporem maniaka pomija kawałki z jednej z moich ulubionych płyt bandu, „Somewhere In Time”. Tu mamy chociaż tego jednego reprezentanta, zagranego z polotem i pasją, pokazującego, że numery z tego krążka, pełne przecież specyficznych dla metalu brzmień, można odtworzyć na żywo tak, by nic nie traciły ze swojej wartości.
Hm… fanom Iron Maiden płyty polecać nie trzeba, bo już kupili. To może skieruję swe słowa do tych, którzy kapelę „tylko” lubią – warto kupić nową pozycję w dyskografii Iron Maiden. Może nie jest to płyta tej klasy, by mogła mierzyć się z kultem, jaki otacza „Live After Death”, ale to naprawdę solidny, dopracowany krążek.
OCENA: 4
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz Urbański