RECENZJA #81
KAT – WITHOUT LOOKING BACK
(2019 Pure Steel Records)
Kat…
Kat…
Kat…
Kat…
Tak bywało dawniej. Od paru lat zawołanie to przeszło w Roman… Roman… Aż wreszcie mamy rok 2019 i oto staje się cud. Obie wersje Kat wydają premierowe albumy. Recenzja “Popiór” już była. Aro okazał swoją uczuciową stronę osobowości. Nadszedł więc czas na tę mroczną odsłonę recenzji magazynu Metal Revolt.
“Without Looking Back” to nie jest i nie miała być płyta dla każdego. Szczególnie nie jest to płyta, adresowana do fanów Kostrzewskiego. Jej autor, Piotr Luczyk, konsekwentnie separował się medialnie od czasów współpracy ze słynnym Kościejem. W tym aspekcie słowa dotrzymał. Nie ogląda się na straty, jakie przyniesie mu tak radykalne odcięcie się od przeszłości. Niemniej zapatrzenie pana Piotra w przeszłość jest wręcz radykalne i nie sposób go nie zauważyć. “Without Looking Back” to płyta, tkwiąca w przeszłości autora. Wiele odniesień do lat siedemdziesiątych, szczególnie w utworze “Let There Be Fire”, osiemdziesiątych, czyli cała reszta, a szczególnie “Race For Life”, uwidacznia prawdziwe korzenie muzyki Piotra Luczyka. Bynajmniej, poza wczesną Metą, nie leżą one w thrashu. Zasadniczo Kat’owania thrashem nie ma tu wcale. Piotr Luczyk, celując tu w brzmienia przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zachował żelazną konsekwencję. Ma to swoje plusy i minusy.
Głównym minusem jest archaiczne brzmienie gitar rytmicznych. Czasami wręcz ledwo słuchalnych. Ten mikrofon, wręcz wbity w głośnik, nie robi dobrego i przestrzennego soundu. Przypomina raczej, jak koszmarnie brzmiał, czy raczej grzmiał Kat aż do “Bastard”. Była to pierwsza płyta z akceptowalnym brzmieniem gitar. Tu mamy powrót gdzieś w okolice pierwszego wydania “38 Minutes Of Life”, lub splitów z serii Metalmania taka, czy owaka. Okropieństwo. Brzmienie to generalnie pewien mankament tej płyty. Mimo produkcji samego Zeda, master w szczytach wręcz przesterowuje. RMS napompowany jest w przedziwnym kierunku, ale niech tam. Wizja artysty jest święta. Realizator jest od takiego naginania praw fizyki, a szczególnie akustyki, by całość zgodziła się z wizją muzyka. Tu, choć po bandzie, brzmienie sprzed czterdziestu lat zostało osiągnięte. Jedynie bębny przypominają, który mamy rok. Kolejnym minusem, stricte muzycznym, są partie klawiszy. Szczególnie Hammonda w “Let There Be Fire”. Sorry, asłuchalne. Nigdy nie byłem fanem The Doors i tym razem też nie zostałem przekonany do takiej stylistyki. Trzeci minus, to partie solowe. W dwóch wręcz słychać rozjazdy, a w kawałku “Poker” w solówce jest wyraźny błąd artykulacyjny. Nie mam pojęcia, czemu tego nie poprawiono. Ale on tam jest i w “recce” też jest dla niego stosowne miejsce. Ostatnim minusem jest booklet. Nie wiem, czym się kierowano w jego tworzeniu. Graficznie przypomina mi debiut Monstrum, “Za Horyzontem Ciszy”. Tamto wydanie jest równie koszmarne, jak właśnie omawiane. W komentarzach wstawimy fotki tego arcyżartu grafiki użytkowej, byście mogli sami ocenić pracę i rozsądek autora składu komputerowego bookletu.
Ponieważ było o minusach, przejdźmy do plusów. Nie dość, że są, to jeszcze mocne. Pierwsza rzecz, to wokal. Jako że z założenia traktuję ten materiał jako solowy album Piotra, nie brakuje mi tu głosu Romka. Qubek śpiewa wspaniale. Bardzo mocny glos, konkretna barwa i niesamowita pomysłowość, wsparta czystymi i pełnymi emocjami. Linia wokalna podnosi wartość nawet takich kawałków, jak “Wild”, czy “Let There Be Fire”. Dla mnie te dwa tworki nie bronią się w żadnym innym punkcie. Mają tylko i wyłącznie świetny wokal. Kolejnym plus to jednak utwory, wybijające się mocno ponad poziom tej płyty. “Poker”, “More” i “Promised Land”, to kawałki, do których będę wracał latami. Mają w sobie ten minimalny pierwiastek Kata, wspaniałe wokale, ciekawe solówki i naprawdę nośne riffy. To są zdecydowani faworyci na tej płycie. Oczywiście dobrych kawałków jest więcej. Choćby “Medieval Fire”. Generalnie aż trzy numery ze słowem “fire”. Za każdym razem użytym w zupełnie innym kontekście. Taka ciekawostka… Ostatnim z dużych plusów są partie bębnów. Oczywiście stonowane i przycięte do aranżacji, ale i tak robiące wrażenie wyczuciem, uderzeniem, no i świetnym brzmieniem perkusji jako takiej. Tak, wiem, że się powtarzam. W tym przypadku robię to celowo. Po pierwsze, warto to podkreślić, a po drugie, bębny i wokal to najlepsze składowe tej płyty.
Podsumowując – ten album nie jest dla każdego. Fani starego Kata zaliczą potężny wstrząs kulturowy. Jednak każdy fan rocka i metalu, w tej właśnie kolejności, bez problemu przyswoi sobie “Without Looking Back” Piotra Luczyka. Fani rocka połkną płytę w całości. Fani metalu przed odsłuchem powinni nie wnikać w logo. Po co samemu sobie, własnymi wyobrażeniami, przyjemność odbierać? Fanom Romana nic nie doradzę. Jest, jak jest, a życie toczy się dalej. “Without Looking Back” nie jest płytą szczególną, lub wybitną. Niemniej ma w sobie wiernie odtworzonego ducha dawnych lat. Jest na tyle solidna, że od czasu do czasu do niej wrócę. Czy będę czekał na kolejne, solowe albumy Piotra Luczyka? Jeżeli z tym wokalem i tym bębniarzem, to tak. Z innymi zdecydowanie “nein, danke”…
OCENA: 3,5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Thilo Laschke