RECENZJA #56
LEATHER - II
(2018 High Roller Records)
Catherine „Leather” Leone dwudziestu lat już nie ma. Wokalistka Chastain mogłaby przez ten czas skapcanieć, rozleniwić się, polubić jakieś stonowane pitu – pitu, albo np. wyrosnąć z metalu, jak to się zdarza niektórym, tak zwanym fanom tej muzyki. Nic z tych rzeczy. Nowy, solowy album Leather, zatytułowany po prostu „II”, to potężny cios między oczy. Długo nam pani Leone kazała czekać na kontynuację swojego solowego, wydanego w 1989 roku debiutu, ale naprawdę warto było.
Aż dziw bierze, iż taki materiał nie ukazał się pod szyldem Chastain. Chyba jedynym powodem jest fakt, że prócz Leather autorami tych kompozycji są członkowie jej solowego zespołu. Myślę jednak, że żaden z fanów Chastain nie obraziłby się, gdyby to był nowy krążek macierzystego bandu Leone. Oczywiście David Chastain tu nie grał, więc nie ma tego charakterystycznego, „lampowego” feelingu w riffach. Gitary za to brzmią mocniej, bardzo energetycznie, potężnie. Mimo iż skład zespołu amerykańskiej wokalistki uzupełniają Brazylijczycy, opisywana tu płyta to po prostu kwintesencja tego cięższego od tradycyjnego heavy, jankeskiego power metalu.
Słucham sobie tej płyty kolejny już raz i gęba śmieje mi się sama. „II” jest albumem bardzo dynamicznym, mocarnym, od pierwszych taktów nie pozwala słuchaczowi spokojnie siedzieć na dupsku. Mimo iż formacja, typowo po amerykańsku, stawia na ciężar riffów, nie zabrakło tu miejsca dla dobrych, typowych raczej dla europejskiego heavy melodii. Szczególnie wrażenie robią harmoniczne, po „ajronowemu” grane gitary (hm… to nie Iron Maiden wymyślił ten patent, dużo wcześniej grali tak choćby muzycy Wishbone Ash, ale to z Dziewicą taki sposób grania kojarzy się dziś najmocniej). Wydaje mi się, że Leather i jej muzykom udało się idealnie uchwycić równowagę pomiędzy tą jankeską mocarnością, a europejską melodyką. Wyszedł z tego album, który śmiało można postawić obok najlepszych wydawnictw, jakie dotąd ukazały się w tym roku.
Wiosełka dosłownie rozcinają powietrze, pulsujący bas ustukratnia siłę riffów, perkusista też gra sporo i gęsto. Osobiście wolałbym nieco pełniejsze brzmienie bębnów, takie, jakie spotykało się kiedyś, ale w dobie sprzedaży cyfrowej chyba nikt już tak nie nagrywa. Po skompresowaniu sygnału do formatu FLAC pewne detale i tak by uciekły, więc żegnajcie mięsiste, „pełne” bębny. Podobnie, jak na masie innych, współczesnych produkcji, mamy tu tylko „punktowe” uderzenia. Szkoda – rozwój techniki potrafi jednak także szkodzić…
Co można powiedzieć o samej pani Leone? Ech, ja po prostu kocham wokal „Skórzanej Kaśki”. Amerykańska śpiewaczka obdarzona jest jednym z najlepszych, kobiecych, agresywnych głosów, jakie dane było mi usłyszeć w moim życiu. Nie musi uciekać się do growli, czy wrzasków, a ognia w jej śpiewie tyle, że niejeden dzierżący mikrofon mężczyzna zrobiłby się przy niej bardzo malutki. Głos Leather po prostu jest zjawiskowy – nawet, jeśliby muzycy zagrali wokalistce coś pozbawionego przysłowiowego „pałeru”, Leone i tak ciągnęłaby swym śpiewem zespół do góry. Choć mam wrażenie, że na omawianej tu płycie Leather zbalansowała agresywne wokale z nieco większą ilością czystszych fraz niż zwykle. Tyle że te czystsze i tak są chropawe i zadziorne. W momencie, kiedy Leone śpiewa spokojniej, brzmi jak mocniejsza wersja znanej z Zed Yago i Velvet Viper Jutty Weinhold. Kiedy włącza zadzior, przypomina nieco Federicę DeBoni z włoskiego White Skull. Tyle że Leone śpiewa tak z pięć razy lepiej, mocniej i… trochę dziwnie porównywać Leather, nagrywającą płyty z Chastain od połowy lat osiemdziesiątych, do Włoszki, która na szersze troszkę wody wypłynęła u progu XXI wieku.
Leone i jej zespół serwują nam muzykę, kipiącą energią i emocjami – słychać, że twórcy upakowali w te numery wiele serca. Mimo iż mocarność dźwięków skłania do poderwania się z fotela i machania łbem, moimi faworytami będą tu kawałki, utrzymane w wolniejszych od galopad tempach. Od pierwszego odsłuchu moją uwagę zwróciły wypełniony „długimi”, pozwalającymi swobodnie wyśpiewać się wokalistce „Sleep Deep”, oraz mający balladowe zacięcie, ale i mocarny przy tym „Annabelle”. Ale także inne kompozycje z tego stuffu spokojnie mogłyby pójść na singla i bez wątpienia zwróciłyby uwagę fanów US poweru. No, może trochę odstaje wieńczący album „Give Me Reason”, ale i tak nie psuje wrażenia, jakie zostawia po sobie cała płyta.
Nie mam pojęcia, jak będzie z dostępnością tego wydawnictwa, bowiem z obozu High Roller docierały informacje o limitowanych nakładach CD i premierowo zapowiadanych na 22 czerwca winyli. Warto więc się spieszyć z kupnem. Do nas dotarło wydanie, sygnowane logiem Rubicon Music, ale… wygląda na to, że pani Leone trochę się Japończykom wykpiła. Jako bonus dostali bowiem wersję demo utworu „Black Smoke”, znajdującego się w podstawowym zestawie numerów. Nic takiego więc, by specjalnie sprowadzać japoński krążek.
Ale samą płytę kupić warto. Album przypadnie do gustu każdemu sympatykowi starego, dobrego, amerykańskiego grania. Leather i jej zespół nie kombinują tu specjalnie, nie szukają nowych dróg w muzyce, po prostu walą nas w tyłek dźwiękami takimi, jakie grało się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Tyle że z klarowną produkcją i mocą na miarę naszych czasów. A jeśli mówimy o tejże produkcji, warto zaznaczyć, iż nad wokalami, miksem i masteringiem pracowali… bracia Wiesławscy w białostockim Hertzu. Swoją robotę wykonali znakomicie i… ciekawe, czy teraz takich zamówień nie sypnie im się więcej. Bo o ile mi wiadomo, nasze studia cenowo są mocno konkurencyjne w stosunku do choćby niemieckich…
Kupcie sobie ten album, warto, mówię Wam…
OCENA: 5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz Urbański