RECENZJA #2
PLANET HELL – MISSION ONE
(2016 Thrashing Madness)
Ależ opętańcze tempa! Znany z The No-Mads Przemysław Latacz zaserwował kolejną porcję swojej wściekłej muzyki. I od razu powiedzieć trzeba, że nowe kawałki śląskiego gitarzysty wymykają się standardom. Ciężko ten stuff zaszufladkować. Gdzieś wyczytałem, że Planet Hell gra progresywny death metal. Z tym death będę polemizował, ale progresji jest tu naprawdę w dużych ilościach. Bo mamy tu dźwięki piekielnie mocne, częstokroć diabelsko szybkie, ale wytopione inteligentnie i z klasą. Niby stylistyka Planet Hell jest pancerna, ale przepełniona emocjami. I mimo kanonady dźwięków, gdy trzeba, pojawia się w tej muzyce przestrzeń…
Skoro „Mission One” brzmi tak potężnie, to czemu nie chcę zgodzić się z przylepianiem formacji etykietki death metalu? Bo nie wszystko, co brzmi masywnie i ma growlingopodobne wokale, jest od razu deathem. Ja powiedziałbym, że muzyka z debiutanckiego krążka Planet Hell to dobry, intelektualny thrash z elementami death. Nie mylić czasami z death thrashem. Aż mnie zimny pot oblał, gdy pomyślałem sobie, że ktoś mógłby pomylić śląską formację z jakimiś cudakami, nieudolnie naśladującymi Motörhead, tylko z brudnym, kiepskim brzmieniem i koślawym wrzaskiem. Tutaj o partie wszystkich wiosełek przeciętny grajek połamałby sobie paluchy, a posada bębniarza w Planet Hell to najlepsza kuracja odchudzająca, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić. Perkusista musi być szybszy od wiatru. Osobna sprawa, to wokal. Za sitkiem po raz pierwszy w karierze stanął Przemek Latacz i… wyszło naprawdę dobrze. Te nieco wyższe niż standardowy growling wrzaski idealnie pasują do tego materiału. Stroją, co w przypadku takich krzykaczy wcale nie musiało być oczywiste. Trochę kojarzą mi się z tym, co Alissa White – Gluz wyprawia w Arch Enemy.
Hm… to jak właściwie „Mission One” Brzmi? Najprościej powiedzieć, że ekipa Voivod ze swego najagresywniejszego okresu spotkała Testament z ostatnich albumów. A skoro materiał pichcił Przemek Latacz, to oczywistym jest, że w aranżach znajdziemy też sporo pierwiastków, znanych z The No-Mads. Choćby w takim „Invincible” słychać sporo patentów, które sprawdziłyby się na świetnym „The Age Of Demise”. Pisałem już, że materiał został wysmażony inteligentnie. „Mission One” to bardzo ostra jazda, ale nie ma gnania na oślep. Znalazło się tu miejsce dla zwolnień, czy złamania rytmów. Jest w tym zestawie monumentalny, zagrany w średnich tempach „Eden”, są „Astronauts”, albo „Return From The Stars”, zmieniające się, jak kameleony. Ciekawie też wypada w pancerny sposób zagrany cover Rush, „Earthshine”. A wszystko brzmi czysto, selektywnie, pięknie…
„Mission One” zawdzięcza tyle samo potężnym riffom, co kreowanej dźwiękami atmosferze. Ta jest niepokojąca, czasem duszna. Doskonale wpisują się w nią liryki, oparte na twórczości Stanisława Lema. Cóż zespół także w kwestii opowiadanych historii nie poszedł na skróty. Bo naprawdę, proszę panów metalowców, słucha się tego lepiej niż kolejnego bzdurzenia o wypruwaniu flaków wrogom, czy seksie z czarnym kozłem…
Na miejscu muzyków miałbym tylko jedną obawę, jeśli chodzi o „Mission One”. Dźwięki są nieproste w odbiorze, nad lirykami trzeba pomyśleć, mnóstwo progresji – słowem: słuchając tego krążka trzeba używać mózgu. A nie jest tajemnicą, że im bardziej inteligentnie się gra, tym mocniej zawęża się krąg odbiorców, zdolnych w pełni zrozumieć to, co zespół chce im przekazać. Warto jednak dać się tej muzyce wciągnąć i trochę nad nią zatrzymać. Odwdzięczy się megaenergią i wulkanem emocji. Jest świetna, mówię Wam!
„Mission One” – nie dla idiotów…
OCENA: 5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Matthias König