RECENZJA #104
VHÄLDEMAR – STRAIGHT TO HELL
(2020 Fighter Records)
Zgadnijcie, kto wrócił, zdemolował, zabił, co się dało, zbezcześcił zwłoki i mimo to został królem? Tak! Po trzech latach przypomniał o swoim istnieniu hiszpański Vhäldemar. 6 października ukazało się nowe dzieło znanych i lubianych, epickich power metalowców, mocarnie zatytułowane “Straight To Hell”.
Panowie z Vhäldemar postanowili nie brać jeńców, co od razu ogłosili w “Death To The Wizard!” Doskonały, mocny utwór, do jakich zdążyli nas przyzwyczaić na swoich wydawnictwach. Dudniąca sekcja, charakterystyczne, doskonałe gitary i będący w świetnej formie wokalista, Carlos Escudero. Całości dopełniają wcale nieskromne liryki. No bo jak tu nie dać się przekonać takiemu “In the valley of the sounds stay forever! Kill the wizard every day”?
Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć, gdy zespół serwuje “My Spirit”. Utwór nieco bardziej melodyjny, ale nadal potężny. Wiele uznanych kapel spod znaku power metalowej chorągwi mogłoby się sporo nauczyć, szczególnie ci, którzy gdzieś zgubili swojego ducha. Ten krążek naprawdę wciągnął mnie od pierwszej minuty. Ci, którzy czekali na taki longplay, z pewnością się nie zawiodą. Posłuchajcie tego klawiszowego sola! Pedro Monge to bezsprzecznie jeden mistrzów takich pościgów.
“Afterlife” był drugim singlem pilotującym nową płytę Hiszpanów. Jakimś cudem udało mi się obydwa single przegapić. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Utwór bardzo dobry, pędzący i melodyjny. Wiecie, w tym roku recenzowałem pewną płytę spod grania typowo judasowego. Hm… otóż owi Niemcy, bo o nich mowa, powinni tego posłuchać i się zawstydzić. Szczególnie gdy trafia się na…
…takie utwory, jak tytułowy “Straight To Hell”. Aż się prosi, żeby tu zaśpiewał Ralf. To jest wymarzony kawałek dla takiego wokalisty, jak on. Świetny, królewski rzekłbym utwór. Po prostu kompletny. Nośny, cholernie heavy metalowy riff, kapitalnie grzejąca sekcja, no i te gitarowe unisona w tle. Całości dopełnia Escudero, który wydziera się, jakby przed chwilą zażył kwasu solnego. Po prostu mlask. Smakosze takiego grania będą usatysfakcjonowani.
Dzieła zniszczenia dopełnia “Damnation’s Here”. Cholera, jesteśmy zgubieni. Z jednej strony mordunek czarodzieja, z drugiej piekło, a tu na dokładkę przekleństwo. Kto będzie następny? Buka z Muminków? No dobra, nabijam się. Ale zaprawdę powiadam Wam, że bój o płytę roku w kategorii power metal rozgorzał na dobre. A ten album będzie poważnym kandydatem do tego miana.
“Fear” to taki rasowy, kroczący, heavy metalowy numer, który kocha każdy fan takich dźwięków. Dudniący bas, dobre gary i tło, nad tym wszystkim wokalista. A gitary wchodzą dopiero w refrenie. Nie obraźcie się, ale tu pachnie bardzo Dio. On lubił takie rzeczy w swoich utworach i gdyby tylko zaśpiewał w zwrotkach, to byłby prawdziwie killerski numer.
“Hell Is On Fire” to takie przebojowe, wręcz hard rockowe, albo i stadionowe granie z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Był to pierwszy singiel, który zapowiadał nowy album ziomków Zorro. Bardzo dobry utwór, murowany hit na wszelakiego rodzaju składanki i wprost wymarzony dla stacji radiowych. Tu się wszystko zgadza. Jest melodyjnie, przebojowo, są fajne refreny do chóralnego śpiewania, świetne solówki i ta ulotna radość grania, której brakuje na dzisiejszych wydawnictwach.
Dziwacznie zatytułowany “Black Mamba” to zapowiedź grania trochę bardziej spod znaku – a bo ja wiem – Grave Digger i na pewno czegoś tam jeszcze. I bardzo mi w refrenie znów brakuje Ralfa z pewnego, niemieckiego zespołu. W tym utworze robi się nieco bardziej epicko i bitewnie. Są też riffy a’la Primal Fear. Najlepsze jednak miało dopiero nastąpić.
Mowa o “When It’s All Over”. I teraz tak: początek cholernie mocno skojarzył mi się z pewną, powszechnie lubianą płytą Finów ze Stratovarius. To nie ma być zarzut! Nawet jeśli to bezpośrednia inspiracja, to wypadła tu bardzo naturalnie i zgrabnie wpleciono ją w dalszą część utworu. No i ten królewski refren. Ja bardzo lubię takie rzeczy i zawsze szukam podobnych na innych płytach. Posłuchajcie tylko tego “I’ll be a sword lost in the storm, where oldest warriors fight and die…”. No ciarki na plecach murowane. I te znakomite melodeklamacje. Okrutnie polecam ten track Waszej uwadze.
Ten bardzo udany LP zamyka szósta część przemyśleń starego władcy. “Old King’s Visions (Part VI)” to kolejna część heavy metalowej opowieści. Vhäldemar konsekwentnie na kolejnych płytach umieszcza tak właśnie zatytułowany track. Za każdym razem jest podniośle, epicko, rycersko i bitewnie. Tu nie jest inaczej. Tradycji musiało stać się zadość.
Trzeba przyznać, że to bardzo udany krążek. Udał się panom z Vhäldemar ten powrót. Dla kogo jest ta płyta? Dla wszystkich, którym brakuje świeżości na power metalowym poletku, dla tych, którzy czują się rozczarowani zespołami, które nie bardzo umieją zainteresować słuchacza tym, co mają do zaproponowania. Dla tych, którzy stęsknili się za epickim graniem w bardzo dobrym stylu. Dla tych, którzy potrzebują przewodnika. Proszę bardzo, zapraszam, oto jest. Posłuchajcie sami snu Starego Władcy.
OCENA: 5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Vincent