RECENZJA #105
SACRED REICH – AWAKENING
(2019 Metal Blade Records)
Powroty niegdysiejszych Bogów Metalu do świata żywych co jakiś czas elektryzują starych, jak i nowych fanów. Co jakiś czas słychać najpierw plotki, potem raporty ze studia, że jakiś tam zespół X, albo Y, wraca do aktywności po ileś tam letnim milczeniu. Co do jakości tych powrotów, jest z tym różnie i – a jakże – na to też są przykłady. Dobre i złe oczywiście.
I tak oto gruchnęła w metalowym światku wieść, że na scenę po dwudziestu trzech latach milczenia studyjnego wraca amerykański Sacred Reich. Co prawda pojawili się na chwilę, bodaj w 2007 roku, by zagrać koncert na sławnym festiwalu Wacken, ale potem znów zapadła cisza. W 2019 najpierw przypomnieli o sobie epką “Alive”, by wreszcie 23 sierpnia wrócić albumem “Awakening”.
Krążek pilotował singiel do utworu tytułowego. Nakręcono do niego również makaron na widelec, czyli videoklip. Kogo na nim widać? Ano podstarzałe gwiazdy thrashu, które desperacko próbują dosięgnąć niegdysiejszych las świetności. Niestety, tylko próbują, bo zawartość ich nowego długograja po prostu nie powala i zdaniem piszącego – lepiej byłoby, gdyby “Przebudzenie” nigdy się nie ukazało. Nie ma tu niczego interesującego poza niezłym riffem, który gdzieś tam daleko przypomina ten z “The American Way”. Z tego też powodu utwór bardzo kojarzy się swoją strukturą z tym flagowym utworem Amerykanów. Cała reszta, włącznie z tekstem, nie powoduje szybszego bicia serca i już w połowie słuchacz zaczyna się po prostu… nudzić. I jeszcze te okropne górki wokalne Phila Rinda. Jakoś je zniosłem, chociaż zęby bolały mnie niemiłosiernie. Solówki bardzo dobre, ale jednostajny rytm, chociaż bardzo charakterystyczny dla tej ekipy, nie powoduje wybijania rytmu nogą i kiwania głowy. Ot, taki tam przeciętny, thrashowy kawałek…
Dalej jest jeszcze gorzej. “Divide & Conquer” to po prostu gniot. Co z tego, ze Sacred Reich stara się nawiązać do lat świetności, skoro zupełnie jest to nieprzekonywujące? I znów denerwujące wokale Phila, który bardzo stara się brzmieć, jak dwadzieścia trzy lata temu. Tyle, że nie brzmi. Zwolnienie, które przystoi panom truposzom z Obituary, tu zwyczajnie wygląda, jak ubogi kuzyn i wręcz pachnie zrzynką.
“Salvation” to taki skoczny patataj i znów nędzna próba nawiązania do lat świetności. I ten pretensjonalny refren “Lead us to salvation…” Nie, panie Rind. Tu nie będzie żadnego ocalenia i zbawienia. Zwyczajnie zniknijcie, bo ta płyta chwały nie przynosi. Pełno tu autokopiowania, znajomych temp i rytmów. Ale to, co świetnie brzmiało na “Ignorance”, “Surf Nicaragua”, czy “The American Way”, tu zwyczajnie wieje nudą i odcinaniem kuponów od lat sławy i chwały.
Podobał mi się na wejściu riff do “Manifest Reality” i to nawet bardzo. Walcowaty, ciężki i cholernie thrashowy. Potem też fajnie – zespół się rozpędza, fajnie brzmi bas i gary. Następnie wchodzi Phil ze swoimi wokalami i robi się jeszcze fajniej. No, no… Tu im się nawet udało i wszystko wreszcie brzmi dobrze. Nie będę się nawet czepiał tej solówki, niestety, znów kopii solówek gitarzystów ekipy braci Tardy. Dobrego wrażenia nie psuje refren, który nareszcie jest dopasowany do reszty kawałka. Zdecydowanie najlepszy numer na krążku.
Dobre wrażenie przynajmniej na początku sprawia pretensjonalnie zatytułowany “Killing Machine”. Szybko to zostaje zatarte przez nijakość. I nie przekonują mnie te gitary w refrenie. Mniej wymagającym fanom ten kawałek może się nawet podobać. Nie jest zły, nieźle brzmią solówki, ale mimo wszystko jestem na nie. Tu nie ma niczego, na czym można zawiesić ucho.
“Death Valley” z oklepanym riffem na początek. No dobra, może być. Takie tam do potupania i ten prawie popowy refren… Radiowo przyjazne, nie powiem. Najdłuższy kawałek na krążku. Są tu pewne nuty, które przyjemnie mi wibrują, ale to tylko pojedyncze momenty. Jako całość, zupełnie mnie to nie przekonuje. Dolina śmierci panowie? Tak, to zdecydowanie dobry kierunek. Tam powinniście pójść i już nie próbować wrócić. Bo nie macie po co. Wasza epoka umarła, wy razem z nią. I niech tak zostanie. Cytując zespół: “I spend my time down in Death Valley”. Tak, tak. Tak bardzo tak…
“Revolution”? Eee, nie. Rewolucji na miarę “Surf Nicaragua” nie będzie. To już nie te czasy i nie ma dla kogo. Punkowy, niespełna trzyminutowy utwór. Ot, taki tam zapychacz i wypełniacz.
“Przebudzenie” zamyka “Something To Believe”. To taki wręcz rockowy utwór z refrenem, jakich pełno było na rockowych wydawnictwach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I nie wiem czemu kojarzy mi się uparcie z Nirvaną. No są tu takie grunge’owe nuty. I ta rockowa solówka…
Trzydzieści jeden minut “Przebudzenia” i tylko jeden dobry utwór. Szkoda, bo po tym zespole spodziewałem się zupełnie czegoś innego. Chciałem tej ekscytacji, politycznych tekstów. Dostałem tylko zbiór utworów, które złożone w całość tworzą album. Album słaby, nie przynoszący chwały zespołowi, ani radości fanom. Jest to płyta, która nie powinna się w ogóle ukazać. Jest to coś, co nie spowoduje tego, że Sacred Reich wróci na szczyty potęgi. O tej płycie szybko się zapomni. Zryw starych thrasherów, którzy namówieni przez życzliwych, niesieni falą powrotów, zdecydowali się przybić jeszcze jeden gwóźdź do własnej trumny. Panowie, dajcie spokój. Napijcie się piwa, zawieście instrumenty na kołku i po prostu wspominajcie stare, dobre czasy. To, co było, już nie wróci. Pora pogodzić się z tą myślą i jako tako zejść ze sceny. Bo kiedyś trzeba. Niepotrzebnie się budziliście. Spokojnie śpijcie dalej. Spokojnych snów!
OCENA: 2
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Vincent