RECENZJA #108
ARMORED SAINT – PUNCHING THE SKY
(2020 Metal Blade)
Zgadnijcie, kto wrócił i ma się świetnie? Nie macie pojęcia? Otóż na salony, po długim okresie niebytności, wraca nie kto inny, jak Armored Saint.
Ostatni, studyjny album Armored Saint, “Win Hands Down”, ukazał się w czerwcu 2015 roku, zatem minęło już trochę czasu. Zespół pozwolił wszystkim za sobą zatęsknić. Co najfajniejsze, skład zespołu nie zmienił się bodaj od ponad trzydziestu lat. Niewiele bandów potrafi się czymś takim pochwalić. Panowie postanowili więc o sobie przypomnieć po długim okresie milczenia i tak oto, dostajemy do rąk ich najnowsze dzieło, zatytułowane “Punching The Sky”.
Wolno, bardzo wolno rozpoczyna się ta płyta. Witają nas dźwięki rodem ze Szkocji, ale po chwili wchodzi bardzo “ładna” partia gitary. I już po chwili wiadomo, że źle nie będzie. Przeciwnie, jest bardzo dobrze!
“Standing On The Shoulders Of Giants” rozpędza się, nabiera mocy, by uderzyć z całą dostępną siłą. Posłuchajcie tych wokali i tego wypasionego refrenu. No, no – ja jestem pod ogromnym wrażeniem. Doskonałe gitary, świetnie grająca sekcja i świeży wokal Johna Busha, który chyba już dawno zapomniał o Anthrax. A oni niech plują sobie w brody, że stracili takiego dobrego krzykacza.
Równie dobrze jest w następnym, “End Of The Attention Span”. Doskonały, pędzący track z nośnym refrenem, śpiewanym z pasją przez Johna. Słychać, że zespół bardzo dobrze czuje się w swoim towarzystwie i nie zapomniał, jak się pisze świetne kawałki.
Nieco “pierdzący” na początku “Bubble” kryje w swoim wnętrzu chyba jeden z największych przebojów tego roku w kategorii heavy metal. Posłuchajcie sami tego: czyż nie tak grało się w najdawniejszych czasach i nie za takie rzeczy ceniło się te wszystkie, stare zespoły? Zwrotka nie mówi nam niczego szczególnego, ale ten refren! Jeden z najdłuższych utworów na płycie, trochę progresywny (te zwolnienia i młot w tle), z doskonałymi popisami gitarowymi i świetną grą pary Joey Vera/ Gonzo Sandoval. Noga sama wystukuje rytm, a piszący co i rusz przyłapuje się na tym, że śpiewa refren razem z wokalistą.
“My Jurisdiction” z basowym intrem to już czwarty w kolejce, a zespół wcale nie zamierza zwalniać i brać jeńców. Jadą równo, robią swoje, a Wam pozostaje tylko cmokanie z zachwytu nad sposobem, w jaki to robią. Posłuchajcie, jak śpiewa Bush. Naturalnie, zupełnie na luzie, bez prężenia muskułów i niepotrzebnej napinki. Tak, jakby chciał powiedzieć: hej, wróciłem, posłuchajcie jak śpiewam!
Groźnie rozpoczyna się “Do Wrong To None”. Ale cholera, ten riff! Te riffy! Toż miazga! I ten wściekle śpiewający wokalista! Na pewno jest to jeden z najlepszych numerów na tej płycie.
Najlepsze jednak miało dopiero nadejść. Oto, proszę pań i panów, jest jeden z największych przebojów tego roku. Oto nadchodzi “Lone Wolf”. Kapitalny numer z jeszcze lepszym refrenem. Uwielbiam tak śpiewających wokalistów. I te westchnięcie “yeah…” Niewielu wokalistów może pozwolić sobie na coś takiego. Pozwólcie, że jeszcze raz pochwalę sekcję rytmiczną. Grają doskonale, grają swoje, jak starzy wyjadacze i nie może być mowy o fuszerce. Posłuchajcie też tego chórku w refrenach. No kurwa, nieczęsto się słyszy coś tak skomponowanego. Proste, ale skuteczne, jak trucizna.
“Missile To Gun” morduje kapitalnym riffem. Od samego początku panowie Phil Sandoval i Jeff Duncan pędzą przed siebie i nie zwalniają ani na moment. Wszyscy kochamy takie riffy. Ledwo ochłonęliśmy po poprzednim tracku, a tu dostajemy kolejny, świetnie skomponowany i zagrany utwór. To już połowa płyty, a ja muszę przyznać, że dawno już nie słyszałem niczego tak lekkiego i świeżego, mającego kopa, power i czad.
Armored Saint daje trochę odpocząć przy “Fly In The Ointment”. Utwór nieco wolniejszy, ale te riffy! I znów te przyjemne wibracje ze starych, heavy metalowych płyt. Bardzo dobry, choć nie mający tyle powera track. Chyba jednak właśnie o to chodziło. By odbiorcy nie zanudzić, nie ogłuszyć i nie zmiażdżyć. Dać złapać oddech. Udało się wyśmienicie.
Zespół zaskakuje niemalże rockowym “Bark, No Bite”. Czy to źle? No cóż, ja mam nadzieję, że czytający tę recenzję zgodzą się ze mną, że to wcale nie jest zły utwór. Wszakże na tego typu wydawnictwach często zdarzały się rzeczy, stojące gdzieś na pograniczu dwóch nurtów. Ja mam skojarzenia z Led Zeppelin z jednej i Deep Purple z drugiej strony. Tak mi brzmią niektóre nuty tego tracka.
Jak mawiał Pawlak: “Nadejszła wielkopomna chwiła…” i czas przedstawić najlepszy utwór, jaki znalazł się na tej płycie. Absolutny hit, rzecz, do której chce się wracać po wielokroć. Posłuchajcie jak w “Unfair” śpiewa Bush i jak brzmi zespół. Budują napięcie, powoli, nie spiesząc się. Ale to, co się dzieje potem, to już mistrzostwo świata. Historia metalu zna już takie utwory. Znacie je i Wy. Dajcie się porwać temu nastrojowi. Zamknijcie oczy i rozłóżcie skrzydła.
Płytę kończy “Never You Fret”. Mocarna rzecz, jak cała reszta tej płyty. Wściekle śpiewający John, dudniąca sekcja i kapitalnie grające gitary. Bardzo dobry utwór na zakończenie bardzo dobrego krążka. Posłuchajcie wymiany solówek gitarzystów. Pełna profeska.
I jak podsumować to dzieło? Wiecie, myślę, iż to dość zaskakujące, że w roku pandemii wirusa-ściemy mamy prawdziwy wysyp niezłych płyt. Szkoda, że ten zespół jakoś zawsze był omijany, na korzyść bardziej znanych marek. Tymczasem Armored Saint kłania się nisko i mówi: cześć, posłuchajcie sobie naszej płyty!. Tylko pięćdziesiąt trzy minuty, albo aż tyle. Dużo to, czy mało? No cóż, pozostaje niedosyt. Ale wystarczy wcisnąć play i znów można się cieszyć bardzo dobrą muzyką. I wiecie co? Myślę sobie, że wirus to za mało, by zaszkodzić temu zespołowi w zwycięskim marszu. Czego sobie i Wam życzę.
OCENA: 5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Vincent