RECENZJA #111
VIKING QUEEN – HAMMER OF THE GODS
(2020 – wydanie własne)
Wiecie, zwykle gdy widzę królów i królowe, smoki i czarodziejów, młoty i miecze, super bohaterów, albo bohaterki w nazwie zespołu, tytule albumu, lub utworu, myślę sobie, ile jeszcze?. Nie inaczej było w przypadku recenzowanego dziś krążka. Szykowałem się na kanonadę niezbyt składnych riffów w szalonej galopadzie przez bajkowe krainy, a tu dostałem coś innego. Coś, co sprawiło, że zatrzymałem się przy tej płycie na dłużej. Słucham jej już któryś dzień i nadal nie mam dosyć. Zespół Viking Queen pochodzi z Norwegii, o ile wierzyć skąpym jak dotąd informacjom. A z czego słynie ten kraj? No jakże, oprócz śniegu i lodu, słynie oczywiście z całej armii black metalowych zespołów. Tymczasem TEN zespół gra coś innego. Zaraz Wam opowiem, co.
Podobno band powstał cztery lata temu, ale dopiero teraz prezentuje swój pierwszy wypiek, zatytułowany “Hammer Of The Gods”. Pomysłodawcą zespołu jest była perkusistka Rogue Male, Geir Mirnada. Skład uzupełniają gitarzyści Lasse Bjerkan i Robban, basista TJ, wokalistka Marthe Elisabeth i wokalista Tone Elisabeth Johansen. Co więc tu mamy? Ano, stęskniliście się za klimatami, znanymi z płyt Dio, albo Black Sabbath z jego udziałem? No to dostajecie tę płytę. Zaprawdę powiadam Wam, że Ronnie James byłby dumny. Teksty opiewają starych, nordyckich bogów, ale sposób, w jaki skonstruowano utwory, niechybnie kojarzy się z płytami nieodżałowanego Boga Metalu.
Pierwszy w kolejce “Hammer Of The Gods” to wypisz-wymaluj Black Sabbath ze swojego debiutu. Taki sam ponury klimat, takie samo riffowanie. Tylko teksty zgoła jakieś inne. I bardzo dobrze. Bardzo dobry utwór na rozpoczęcie LP. Natomiast “Empire Of Death” to już Dio pełną gębą. Aż jestem ciekawy, co by się stało, gdyby On tu zaśpiewał, choćby gościnnie. In the name of Thor and Odin!
Nie wierzycie? Następny w kolejce “Knives Through My Heart” to nic innego, jak podane raz jeszcze, słynne “Between Two Hearts”. Posłuchajcie tego. Skojarzenia są aż nadto słyszalne. Od zwrotki, aż do refrenu to Dio. Zaiste, ten band został “dotknięty” przez Boga Metalu. Efekt sami słyszycie. Pięknie zaaranżowany i starannie wykonany utwór. Nie jest to zrzynka, ani chęć stania się “zespołem Dio”. Podejrzewam, że wyszło to zupełnie naturalnie. I to złowieszcze, choć delikatnie zaśpiewane “but someday you’re gonna get pay for all the things you’ve done to me…” A Marthe tak bardzo przypomina mi tu Mariannę Holmberg z Left Hand Solution… Nie ta barwa głosu, nie ten styl, ale aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby Ona tu zaśpiewała. To klimat w sam raz dla tej wokalistki. Byłaby MIAZGA…
“Blood Of The Vikings” to już typowe, heavy metalowe granie w średnim tempie. Ale te zwrotki i część refrenu jakby napisane przez Ronniego. Zespół nigdzie się nie spieszy i starannie robi swoje. Kurde, jak na pierwszy album jest nieźle. Solówki może nie są jakieś wybitne, ale czy muszą takie być? Gitarzyści zrobili swoje i wystarczy.
Ponownie zwalniamy w “Trail Of The Viking”. Będę się powtarzał, ale tu znów aż nadto słychać wpływy Dio. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że to On tu śpiewa w tle… A zdarzały mu się takie utwory. Do tego ładnie opowiedziana historia w tekście. Właśnie. Zatrzymajmy się na chwilę przy tekstach. Nieczęsto się zdarza na tego typu wydawnictwach, żeby liryki mówiły o czymś konkretnym i wprost. Tu wszystko jest starannie przemyślane i ułożone. “I won’t let you go, you’re in my heart and my soul… I won’t let you go…” na koniec utworu wprost chwyta za serce. Polecam żeńskiej części słuchaczy.
“Swords And Dragonheads” to coś, co z przyjemnością zaśpiewałby nie tylko Dio, ale cała masa heavy/power metalowych zespołów, które tłuką takie historie i tytuły na swoich płytach.
Trochę inny klimat zespół proponuje w “Going Nowhere Fast”. To raczej typowe dźwięki dla tych wszystkich powerowych zespołów z Niemiec i okolic, oraz bandów, parających się niezbyt skomplikowanym rockiem. Trochę mi przeszkadza ten utwór tutaj, ale niech będzie.
Powracamy za to do Dio w “Can’t Stand The Pain”, który w swojej budowie bardzo przypomina “Don’t Talk To Strangers”. Podobne tempo i podobne riffy. Dobrze zagrany refren, w którym, nie bijcie, słyszę dalekie echa współczesnego AC/DC.
Na koniec płyty prawdziwy hit i szlagier, “Warriors Last Stand”, napisany – jakby inaczej przecież – w manierze Dio. Ale znów zamknijcie oczy. Czy nie słychać tu ech wielkiego wokalisty? Bardzo dobrze, uważnie zaśpiewany i znów “o czymś”. Tylko to wokalne przekrzykiwanie się trochę mnie drażni… Zwróćcie uwagę na takie “A warrior last stand, dying by his hand, a warrior last stand, fighting till the end…”.
Cóż napisać na koniec? Trochę krótki ten debiut. Ale może to i lepiej. Zespół zebrał to, co miał najlepszego, nagrał i puścił w obieg. Oceny najwyższej nie dam, bo to byłaby spora przesada. Mają oni jednak zadatki na coś więcej, bo nie gra tu nikt przypadkowy, z łapanki. Każdy wie, co ma robić i robi to najlepiej, jak umie. Są rzeczy do poprawki, ale może tak właśnie miało być, a ja tylko marudzę? Okaże się, czy band przetrwa próbę czasu. Czekam na kontynuację na kolejnym krążku.
Ku chwale Thora i Odyna!
OCENA: 4
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Vincent