RECENZJA #114
IRON MAIDEN – NIGHTS OF THE DEAD, LEGACY OF THE BEAST: LIVE IN MEXICO CITY
(2020 – Parlophone)
Na początku mamy doskonale znaną, Churchillowską gadkę. Po niej wchodzą wiosełka, obwieszczające publiczności początek nieśmiertelnego “Aces High”. Skojarzenia ze wspaniałym “Live After Death” są nieodparte. Łza się w oku kręci – znów przypominam sobie czas, kiedy po raz pierwszy trzymałem w łapach licencyjnie wydany przez Tonpress, podwójny winyl z utrzymaną głównie w niebieskich odcieniach okładką. Ech, stare dzieje… Na tym jednak podobieństwa między obiema koncertówkami się kończą. “Live After Death” był albumem, przygotowanym bardzo starannie, a to nowe, to… szkoda gadać…
Przypuszczam, że do wydania nowej koncertówki muzyków Iron Maiden zmusiła sytuacja. Pseudopandemia szaleje, tras koncertowych nie ma, a brytyjska ekipa po prostu chciała zapisać coś na plus po stronie przychodów w 2020 roku. Tak, ja wiem, że to nie są biedni ludzie, ale utrzymanie tak ogromnej machiny, jaką jest “Żelazna Dziewica”, musi generować spore koszty. Poszukano więc jakichś zapisów live, które brzmią względnie czysto i oddano je w ręce studyjnych czarodziei, by z bezkształtnej masy wykroili coś, co będzie jako tako nadawać się do wydania. Sądzę, że to tak musiało wyglądać. Nawet jeśli muzycy w wywiadach będą gadać coś innego. Ten materiał, gdyby nie wirusowe szaleństwo, nigdy by się nie ukazał. Może gdzieś zapisy z meksykańskich koncertów funkcjonowałyby, jako bootlegi…
Teoretycznie mogłoby to być interesujące wydawnictwo. Tracklista oparta jest głównie na klasykach bandu, dobranych tak, by poza kilkoma kawałkami, które zawsze muszą być w secie, utwory nie powtarzały się z opublikowanymi na poprzedniej koncertówce, “The Book Of Souls: Live Chapter”. Fajne jest też to, że Bruce Dickinson nigdy nie gwiazdorzył, jak Ozzy Osbourne i nie ma problemów ze śpiewaniem kawałków Paula Di’Anno, czy Blaze’a Bayleya. Tyle że nowy, koncertowy album Iron Maiden o długaśnym tytule to najbardziej nierówno zagrany koncert zespołu, jaki w życiu słyszałem. Wliczając w to bootlegi. Muzycy w utworach się gubią i wypadają z tempa. Zaś to, co dzieje się w pierwszej części “Hallowed Be Thy Name”, kiedy prowadząca gitara kompletnie rozjeżdża się z podkładem, woła o pomstę do niebios. Co to, do ciężkiej cholery, ma być?! Muzycy Iron Maiden postanowili zmierzyć się z ostatnimi wykonaniami live Metallicy na fałsze?
W głowie pojawiają mi się dręczące pytania. Czy muzycy Iron Maiden przed tymi koncertami grali jakieś próby? Ile ich było? Poćwiczyli coś z metronomem, czy uznali, że na “klika” to są za dobrzy? Nie mam pojęcia, nie stałem przy nich przecież, ale odpowiedzi wydają się jednoznaczne. Poza tym kto dopuścił do tego, by oficjalnie wydane zostały tak słabo zagrane koncerty? Czy Steve Harris i spółka słuchali w ogóle materiału, który miał trafić do ludzi? We łbie mi się nie mieści, że muzyk, odsłuchując własną grę, może się zdecydować na wydanie swojej płyty z takimi błędami. A realizator dźwięku co robił? Siedział z zatyczkami w uszach, czy też brakło mu jaj, by chłopakom z Iron Maiden wyperswadować pewne rzeczy?
Są oczywiście na tej koncertówce fragmenty, w których nic się nie sypie, machina funkcjonuje sprawnie, wszystko idzie do przodu. Wówczas mamy do czynienia z przeciętnym koncertem. Zespół nie powala wykonawczo, nawet w tych dobrych momentach. Brzmienie albumu też ciężko uznać za zachwycające. Tych kawałków nie nagrywano z myślą o wydawnictwie. Wygląda mi to na jakiś roboczy zapis techników, który za sprawą splotu niewyjaśnionych zdarzeń awansował na oficjalną koncertówkę. A mimo to zachodzę w głowę, czemu jest tak licho. Bo nagrania, które trafiły na ten podwójny album, pochodzą z trzech dni – trzech następujących po sobie koncertów, które Iron Maiden dał w Mexico City. I naprawdę nie szło z tych zapisów wybrać czegoś, co brzmiałoby przynajmniej przyzwoicie?
Cholera, Iron Maiden to zespół, od którego zaczęła się moja przygoda z metalem. Formacja, która w wielkiej mierze zdefiniowała mój muzyczny gust. Uwielbiam ten band, z nim dorastałem, zawsze miałem tę muzykę w sercu. Nigdy bym nie przypuszczał, iż kiedyś stwierdzę, że kupno płyty live Iron Maiden, opartej na sprawdzonych, starych numerach, które znam na pamięć i wielokrotnie zaczynam nucić nawet bezwiednie, jest wyrzuceniem kasy w błoto. A jest… Oczywiście znajdą się ludzie, którzy będą bronić tej koncertówki. Zagorzały fan wiele sobie wytłumaczy i wybaczy swoim ulubieńcom wszystko. Jak matka dziecku. Z całą stanowczością stwierdzam jednak, że “A Night Of The Dead, Legacy Of The Beast: Live In Mexico City” to nie jest dobra płyta. Tak po prostu…
OCENA: 2
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz Urbański