RECENZJA #127
FIREFORCE – RAGE OF WAR
(2021 Rock Of Angels Records)
Belgijska scena metalowa zrobiła się ostatnio mocno aktywna. Po czterech latach milczenia postanowił wszystkim przypomnieć o sobie też zespół Fireforce, który powrócił z nowym albumem, zatytułowanym “Rage Of War”. Po drodze, w roku 2019, była jeszcze epka “The Iron Brigade”, ale nie zaspokoiła ona apetytów fanów tego bandu. Panowie wzięli się więc do solidnej pracy i efektem tego jest recenzowany dziś krążek. Ukazał się on 15 stycznia 2021, nakładem Rock Of Angels Records i zawiera dwanaście kompozycji plus bonus, o którym dalej. Zamykają się one w niespełna pięćdziesięciu czterech minutach muzyki.
Co zawiera ten longplay? Już od początku zespół oznajmia, że nie zamierza brać jeńców i uderza potężnie tytułowym “Rage Of War”. Niby do zespołu przypięta jest łatka power metal, ale czy tak jest? Ja upierałbym się raczej przy łatce mocny heavy metal. Ładnie tu brzmią echa amerykańskiego Warrior (“The Code Of Life” się kłania), ale miejscami jest też niemal thrashowo. A Matt Asselberghs, pełniący obowiązki wioślarza i naczelnego krzykacza w Fireforce, miejscami brzmi, jak sam Chuck Billy. No, no… od samego początku zrobiło się czadowo. Zaprawdę powiadam Wam, niejeden thrasher mógłby podrapać się po głowie z zakłopotaniem.
Groźnie zatytułowany “March Or Die” jest już nieco wolniejszy, ale równie potężny i przebojowy, jak jego poprzednik. Bardzo dobrze dudniąca sekcja i kapitalne gitary. Wszystko na miejscu i nie przeszkadza nawet ten melodyjny fragment tu i ówdzie. Wisienką na torcie jest chóralnie śpiewany refren. Mocno, siarczyście i z odpowiednim przekonaniem.
Trzecim ciosem jest “Ram It”. Znów niby heavy metalowo, ale czy ta solówka nie jest bardziej thrashowa? Czy nie ma podobnych na thrash metalowych wydawnictwach? Zwróćcie też uwagę na kapitalny refren i te potężne, chóralne “Valhalla calls”… Miazga.
Bardziej tradycyjnie heavy metalowo robi się przy “Firepanzer”. Mamy tu więc obłąkane, pędzące i dudniące tempo, dobre, wojenne liryki i obowiązkowo melodyjny refren. Czego chcieć więcej? Wszystko utrzymane na należytym poziomie i mające wszystko na swoim miejscu.
Słuchając następnego w kolejce “Running” zastanawiałem się, jak zaśpiewałby tu Ralf z Primal Fear. Pasowałby ze swoimi świetnymi, niższymi wokalami, bo etatowy wokalista doskonale przecież sam wyciąga górki. Nadal jest więc mocno, heavy metalowo i nie ma się do czego przyczepić, chociaż mnie nie przekonuje refren.
Jak zwykle na tego typu wydawnictwach musi pojawić się ballada, lub coś, co ma ją przypominać, lub zastąpić. Mamy tu więc “Forever In Time”. I cholera, przysiągłbym, że słyszałem już gdzieś podobne, charakterystycznie grające gitary. Gdzie? Nie bijcie, ale nie pamiętam.
“108-118” to najlepsza solówka na tym krążku. Jednocześnie moim zdaniem to najsłabszy utwór. Nie przekonuje mnie ten miks Testament i Primal Fear. Może za dużo wymagam, ale no po prostu jestem na nie. Oczywiście jest ładnie, melodyjnie i niby nie ma się co czepiać. No ale jednak… nie.
Lepiej jest w niemal rockowym “Army Of Ghosts”. Bardzo dobre gitary, które są tu przysłowiową wisienką na torcie. Gitarzyści postawili na budowanie nastroju i udało się to doskonale. Całości dopełnia świetny wokalista.
Bardzo podoba mi się wstęp do “Rats In A Maze”. Świetny, dudniący riff i kapitalna solówka naprawdę robią robotę w tym kawałku. Znów robi się thrashowo, co akurat mi bardzo odpowiada. Równie dobre wrażenie robi również zwolnienie, takie bardzo w stylu Testament.
“A Price To Pay” to znów zwrot w stronę mocnego heavy metalu. I jednocześnie bardzo “thrashowy” tekst, który polecam Waszej uwadze. Zwróćcie także uwagę na westchnięcie wokalisty, bodaj w drugiej zwrotce. Nie każdy może pozwolić sobie na coś takiego. Tu wyszło bardzo naturalnie i przekonująco.
“From Scout To Liberator” to powrót do ulubionej, wojennej tematyki, której zespół hołduje od początku swojego istnienia. Tak, wojna przeniknęła ich wszystkich. Niestety, mnie nie przekonuje ten chóralny refren. Szkoda, że kładzie się cieniem na całym utworze.
Na koniec płyty jeszcze dwa utwory. Pierwszy z nich to “Blood Judge”. Zamyka on płytę CD. Tak jak poprzednik, utrzymany jest w tematyce wojennej. I ten kapitalny refren! No tu zespołowi bardzo się to udało. Fajnie opakowany w stricte thrashowe riffy i okraszony równie wspaniałą solówką. Naprawdę mocny track i jeden z najlepszych na płycie.
Jest jeszcze bonus, “Tale Of The Desert King”, dostępny na… okrojonym do ledwie dziesięciu kawałków winylu. Ciekawy utwór, utrzymany w nieco lewantyńskim duchu i w nietypowych tempach. Jest to najdłuższy utwór na płycie i sporo się w nim dzieje. Zaczynając od kapitalnie grającego perkusisty, dobrze czujących rytm wioślarzy i nietypowego refrenu, choć już gdzieś podobny słyszałem. Bardzo podoba mi się instrumentalna warstwa tego utworu, warto się w nią wsłuchać i powyłapywać smaczki, które się w niej pojawiają.
Pięćdziesiąt cztery minuty, licząc wszystkie, trzynaście tracków. Dużo to, czy mało? Rzekłbym – wystarczająco. Bardzo dobry powrót po, nie licząc epki, czterech latach. Udało się to tym panom. Warto się z tym longplayem zaprzyjaźnić. Mega granie! Polecam…
OCENA: 4,5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Vincent