RECENZJA #20
VENOM INC – AVÉ
(2017 Nuclear Blast)
Historia Venom to rodzaj pewnej telenoweli, która gwarantuje nam w nieskończoność coraz to nowe sezony mniej, lub bardziej udanych odcinków. Rozpadali się i wracali tyle razy, że nikomu chyba już nie chce się myśleć o tych roszadach. Z kronikarskiego obowiązku zapoznałem się z tym, co nagrywa Cronos pod szyldem Venom. Krążki „Hell” i „Fallen Angels” odstręczyły mnie skutecznie od dalszych poczynań studyjnych pana Lanta. Na żywo kolejne składy Cronosa też nie zabijają, więc dałem sobie spokój, aż do pojawienia się formacji Venom Inc.
Skład Venom, znany choćby z takiej perły, jak „Prime Evil”, nie zawodzi. Ich zapowiadane, kolejne przyjście w roku 2015 jakoś mnie nie nakręciło. Miałem spore obawy, rodziły mi się pytania typu „po co to komu?”, etc. Mea maxima culpa… Już na singlu „Mein Fleisch” muzyka, brzmienie i energia narobiły mi smaka na pełny album. 11 sierpnia słowo stało się ciałem i mogę się cieszyć tym krążkiem do bólu. Venom Inc to band dojrzały, świadomy swoich muzycznych korzeni i wiedzący, czego chce. Mimo dopisku „Inc”, to właśnie ten zespół niesie ze sobą to, co w Venom było najlepsze. Płyta potężna, choć grana na jedną gitarę. Przestrzenna, mimo miejscami mocno Motörheadowej atmosfery.
Demolition Man nic nie stracił wygaru w głosie, basem dalej ciska, jak piórkiem. Mantas na więcej niż połowie płyty jest tak „Venomowy”, jak Cronos nigdy nie będzie. Abaddon to… towar specyficzny. Stawia jasno i klarownie kropkę nad i. Jego łupanie od zawsze balansowało na granicy między nieuctwem, ignorancją i talentem. Tym razem też tak jest, tylko równo.
Nie da się wyróżnić jakichś utworów. Od hiciora „Ave Sathanas”, przez „Dein Fleisch”, po „War”, płyta idzie równo, jak japoński Shikanze po szynach. Nawet nie czuje się, jak płyta przechodzi przez świadomość słuchacza, prosto do podświadomości, by tam zalegnąć jako dodatkowy pokład piekielnej smoły.
Minusy? Teksty. Są po prostu beznadziejne. Zawsze jednak można udawać, że się nie zna angielskiego. Za to pierwszy punkt w dół. Drugi za te Motörheadowe pierdy. Rozumiem w jednym numerze, ale w trzech to już dla mnie niestrawne. Jeszcze pół punktu w dół za autocytaty. Innych grzechów tej płyty nie pamiętam. Nadal kręci się w moim CD i szybko z niego nie wyjdzie. W związku z tym kolejna moja recenzja nie pojawi się szybko…
Lubicie Venom bez Cronosa, za to z dobrymi utworami i brzmieniem? Pamiętacie o płytach „Prime Evil”, „Resurrection”, czy „Cast In Stone”? To walcie do sklepu po „Avé”. Będzie wam smakować.
Z czystym sumieniem daję cztery i pół…
OCENA: 4,5
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Thilo Laschke