RECENZJA #28
EVIL INVADERS — FEED ME VIOLENCE
(2017 – Napalm Records)
Zwykle pierwszym, metalowym zespołem z Belgii, jaki przychodzi mi na myśl, jest działający w latach osiemdziesiątych Crossfire. Chyba ze względu na dzieciństwo i wydany w PRL na licencji przez Pronit album „Second Attack”. Później dotarłem do całej twórczości formacji, ale… akurat ten winyl mieli w Polsce wszyscy i chyba nie było metalowca, który nie znałby jego zawartości. Crossfire nie dostał się do grona wysoko przeze mnie cenionych bandów. Owszem, trochę słuchałem, taki „Atomic War” ze wspomnianego albumu, to w 1985 roku była potęga, ale od kapeli skutecznie odstraszyły mnie solówki. Do dziś się zastanawiam, jak można było grać aż tak obok dźwięków…
Miejsce wśród moich ulubionych grup z impetem zdobywa za to Evil Invaders. „Feed Me Violence” to prawdziwa petarda! Króciutka to, trzydziestosześciominutowa płyta, ale posiadająca niewiarygodnego kopa!
Evil Invaders postawił do kąta nie tylko Crossfire, ale i różne Excitery i chyba całą, światową, speed metalową czołówkę. Belgijska ekipa zdecydowanie nie gra, jak Iron Maiden. Ale posiada tę charakterystyczną dla Anglików chwytliwość. Grupa nie gra też, jak wczesny Slayer. A jednak mnóstwo tu energii, kojarzącej się z dorobkiem Amerykanów. Nie można powiedzieć też, by ta załoga mocno czerpała z dorobku Destruction. Jednakże odnajdziemy tu feeling z najlepszych momentów w karierze Niemców…
Gdyby Steve Harris i jego ekipa uwścieklili jeszcze, oraz znacznie przyspieszyli materiał z „The Number Of The Beast”, wyszedłby im chyba właśnie „Feed Me Violence”. Bo mimo moich odniesień do thrash metalowych bandów zespół trzyma się klarownego, heavy metalowego brzmienia. Ba, można nawet dodać, iż brzmienie jest wystylizowane na lata osiemdziesiąte. Choć, rzecz jasna, Belgowie skorzystali z dobrodziejstw współczesnej techniki i dźwięk, podczas odsłuchu w 2017 roku na audiofilskich klockach, broni się znakomicie. Jest ostro, mocno, chwytliwie, energicznie, w wielkiej części bardzo szybko. Tempa bywają opętańcze, ale zespół potrafi też zwolnić, zbudować klimat, nie gna na oślep. Świetnie słucha się wolniejszych fragmentów w „Broken Dreams In Isolation”, czy instrumentalnej, dwu i półminutowej miniatury w postaci „Shades Of Solitude”. Evil Invaders wytapia swe dźwięki inteligentnie, ładuje w każdy utwór mnóstwo pomysłów, cały czas zaskakuje słuchacza.
Króluje tu jednak „pałer”, szybkość i megaenergia. Wspomniałem już o tym, iż Belgowie mocno trzymają się heavy metalowych brzmień, ale słuchając „Feed Me Violence” nierzadko pomyśli się o Slayer i „Show No Mercy”, czy innym „Seasons In The Abyss”. Choćby otwierający krążek „Mental Penitentiary”. Naprawdę jest mocno, choć bez thrashowych barw. I ze znacznie lepszymi solówkami. Tych solosów jest dużo i chyba każdy z nich chwyta za serducho. Sola są piękne, melodyjne, skrzące się setkami kolorów, absolutnie pasujące do klimatu numerów, zagrane bez zamęczania „wajchy”. Gitarzyści Evil Invaders to cholernie kompetentni muzycy. Dawno nie słyszałem już tak dobrych i tak doskonale wpasowanych w całość solosów.
Ale „Feed Me Violence” to nie tylko potęga solówek. Fantastycznie słucha się tnących, jak brzytwa riffów, czy bardzo precyzyjnej sekcji. Tu nie ma jednego, zbędnego dźwięku. Znakomicie wypadają też wokale. Śpiewający gitarzysta, Johannes van Audenhove, operuje raczej w średnich rejestrach, ale jest charakterystyczny, potrafi zbudować napięcie, wypracował interesującą manierę. Z nikogo chyba w bezpośredni sposób nie zrzyna i jako frontman jest naprawdę mocnym punktem tego zespołu.
Hm… „The Number Of The Beast” naprawdę mocno chodzi mi w kontekście „Feed Me Violence” po głowie i teraz dosłuchałem się jeszcze, że dla brzmienia talerzy na obu krążkach zastosowano podobną saturację. W ogóle grający tu Senne Jacobs czasami zbliża się do Clive’a Burra, choć mamy rok 2017 i perkusista Evil Invaders sięga też po nowocześniejsze rozwiązania. Czy mi się w ogóle coś na nowej produkcji belgijskiej ekipy nie podoba? Pozamuzycznie – gówniana okładka. I może jeszcze muzycznie – zakończenie „Anger Within”. Końcówka kawałka stopniowo wycisza się do całkowitego zaniku dźwięku, tak jak to w latach osiemdziesiątych bywało. Może to jeszcze jedno nawiązanie do tamtych, cudownych dla heavy metalu czasów, ale uprasza się o nie korzystanie z akurat takiego, nienajlepszego wzorca. I to podczas wspaniałego sola…
„Feed Me Violence” jest wulkanem nieokiełznanej energii, ubranej w naprawdę inteligentną formę. Słychać na tym krążku radość grania i bezkompromisowość, jakie zwykle towarzyszą młodym muzykom, ale także znajdziemy tu artystyczną dojrzałość, polot, wysokie umiejętności tworzących Evil Invaders ludzi. Często, gdy słucha się metalowych nowości, przychodzi odbiorcom na myśl, że np. płyta zespołu X jest naprawdę dobra, ale w latach osiemdziesiątych i może jeszcze na początku dziewięćdziesiątych to się grało! Najnowsza propozycja Evil Invaders nie wytwarza takiego wrażenia. Naprawdę! Słucham tego materiału z wypiekami na twarzy i czuję się, jakbym znów miał jakieś piętnaście lat i dopiero porządnie wbijał się w metalowe dźwięki. Ależ to jest bomba!
OCENA: 7
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Tomasz Urbański