RECENZJA #22
WIZARD – FALLEN KINGS
(2017 Massacre Records)
Wypracowanie pod tytułem „Dlaczego Wizard stuprocentowo nie stałby się wielką grupą heavy metalu, nawet gdyby swą karierę zaczynał we wczesnych latach osiemdziesiątych” należy zacząć od kilku słów na temat kapel z lat osiemdziesiątych, które grają do dziś i którym się powiodło. Weźmy taki Iron Maiden. Czy „Somewhere In Time” to płyta podobna do „The Number Of The Beast”? A może „Seventh Son Of A Seventh Son” brzmi zbliżenie do „Powerslave”? Zdecydowanie nie! Każdy album Żelaznej Dziewicy ma własny szlif i łatwo odróżnić go od pozostałych. Jest charakterystyczny tylko dla siebie. To samo dotyczyć będzie płyt Accept, Saxon, Helloween, czy najbliższego ekipie Wizard Manowar. Żaden z tych bandów nie serwował nam powtórek z rozrywki. Każda płyta była czyś jedynym i szczególnym. Nawet Running Wild, który w późniejszych czasach pożre, przetrawi i wydali swój ogon, w pierwszych latach swojej działalności grał bardzo oryginalnie i żadna z jego wczesnych płyt nie była kalką poprzedniej. Dlatego tym bandom się udało. Oczywiście potrzebne im było również szczęście i to, że znalazły się we właściwym czasie, ale… nie da się chyba podbić serc słuchaczy stale nagrywając takie same dźwięki.
Receptury Wizard natomiast niemal wcale się nie zmieniają. Słucham sobie „Fallen Kings” i zachodzę w głowę, czym to ma się różnić od takich „Head Of The Deceiver”, czy „Battle Of Metal”. Niemiecka ekipa gra swój pompatyczny heavy metal tak, jak grała go dziesięć, piętnaście, czy dwadzieścia lat temu. Mamy tu ten sam konglomerat patentów, zapożyczonych od Manowar, wymieszany z power metalowym galopowaniem. Mamy brzmienie, na którego zmiany ma wpływ jedynie rozwój techniki i nabywane z latami doświadczenie muzyków. Nawet warsztat Wizard nie bardzo się rozwija. Instrumentaliści od lat grają tak samo, a Sven D’Anna prezentuje te same braki wokalne, co zawsze. Może nie to, że śpiewakiem jest złym, ale przez lata pewnie można było to i owo poprawić.
Bez znajomości dyskografii Wizard można byłoby słuchać „Fallen Kings” jako niezłej, heavy metalowej płyty. Takiej nie zmuszającej do myślenia, dobrej do pomachania łbem. Bo riffy są naprawdę chwytliwe, bo utrzymane w średnich tempach hymny, które przekonują mnie bardziej niż powerowe galopady, sprawiają, że chce się zawyć razem z wokalistą… Wszystko fajnie, ale „Fallen Kings” to już krążek numer jedenaście w historii Wizard. I trudno przymykać oko na fakt, że to wszystko już się słyszało, że zespół nie proponuje nam niczego nowego.
Była sobie w latach osiemdziesiątych formacja Grim Reaper i teraz ta kapela przyszła mi do głowy, jako dobry odnośnik dla twórczości Wizard. Mimo iż trzykrotnie nagrali swój debiut, tak podobne do siebie były ich płyty, byli naprawdę popularni i do naszych czasów obrośli w metalowym światku kultem. Mam jednak wrażenie, że dawno ich pozycja by upadła, gdyby nie skończyli po trzech płytach. W końcu dopiero w 2016 roku Steve Grimmett podpiął się pod stary szyld dodając do niego swoje nazwisko i nagrał debiut Grim Reaper po raz czwarty… W latach osiemdziesiątych, trzymając się naszego wypracowania, Wizard tyle maksymalnie mógłby zwojować, gdyby też rozpadł się po kilku albumach. Choć chyba też nie, bo Grimmett to jednak zdecydowanie lepszy wokalista niż D’Anna. Tak, czy owak Wizard… cóż, grupę swoich fanów będzie miał, ludzie „z branży” nazwę będą kojarzyć, ale świata swoją muzyką nie zawojuje. I nie da się tego zwalić na brak szczęścia, lub niewłaściwe miejsce i czas.
OCENA: 3
SKALA OCEN: 1 – dno 2 – słabizna 3 – przeciętna 4 – dobra 5 – bardzo dobra 7 – rewelacyjna/ponadczasowa
Przemysław Urbański