FAUST — WYCIECZKI OSOBISTE I INNE SZCZEROŚCI
Kiedy 4 grudnia 2019 roku dotarła do mnie trzecia, studyjna płyta Faust, ani przez chwilę nie pomyślałem o tornadzie emocji, jakie wywoła. Bo z jednej strony to proste, bezkompromisowe i przebojowe w metalowym znaczeniu tego słowa granie. Jest w nim jednak jeszcze pasja i biorąc pod uwagę mroczną tematykę tekstów, oraz klimat krążka, nawet w najdrastyczniejszych fragmentach nie jest to paraliżująco negatywny przekaz. W myśl zasady: im latorośl starsza, tym ojciec radykalniejszy, postanowiłem przesłuchać prowodyra całego zamieszania. Przed Wami gitarzysta Faust, Tomek “Kaman” Dąbrowski.
METAL REVOLT: Od wydania poprzedniej płyty Faust, “Misantropic Supremacy”, minęło bardzo wiele lat. Zmieniło się wszystko. Scena, fani, studia nagraniowe, formy promocji, fryzury weteranów, etc. Co cię skłoniło, by wrócić do tego całego Hellmouth?
TOMASZ DĄBROWSKI: Dla mnie zmieniło się jeszcze więcej, bo zawieszenie działalności Fausta było dla mnie takim szokiem, że ja tych zmian nie obserwowałem. Byłem człowiekiem zanurzonym w podziemnej scenie od dziecka – w papierowych zinach i ulotkach, odręcznie pisanych listach, kończących się tajnym hasłem “znaczki smarowane”. Potem obraziłem się chyba na muzykę, albo raczej starałem się unikać bodźców, rodzących przykre skojarzenia. Stałem już tylko pod sceną, a poza tym musiałem zarabiać pieniądze na utrzymanie. Już nie miałem dwudziestu lat. Wszyscy z Faust wyjechali za granicę, za chlebem. Dziurę po zespole załatałem zajawką motocyklową i prowadzeniem bloga o podróżach. Muzyka jednak nie pozwoliła o sobie zapomnieć i gdy moje wkurwienie i oburzenie, związane z działalnością pedofilskiej mafii w Kościele Katolickim sięgnęło sufitu, musiałem to wykrzyczeć. A inaczej krzyczeć niż przez muzykę nie potrafię. I wyszła z tego płyta.
Widzę dość konkretną tendencję wśród pokolenia metalowców, umownie mówiąc czterdzieści plus, na powroty do tego, co w życiu było najważniejsze. Zaraz po tym, jak okazało się, że dwa magiczne slogany – “dojrzałość” i “kariera” – to tak chore brednie, jak świat mało kiedy widuje. Czy ty, nie będąc już nastolatkiem, dostrzegasz podobne prawidłowości?
Taka prawidłowość istnieje, niestety i to chyba nigdy się nie zmieni. To jest taki mechanizm, że zaczynasz, jak masz kilkanaście lat. Pomaga szkoła, starsi koledzy, a chleb na kanapki kupują rodzice, lub dorabiasz w ferie i wakacje. Jak twój zespół jest dobry, to zaczyna się o was robić głośno. Jeden band na tysiąc jest w stanie z tego żyć. Reszta wchodzi w dorosłe życie i nagle okazuje się, że masz dylemat: kupić dziecku buty, czy sobie struny i kabel do gitary? Wejść do studia, nagrać płytę i tłuc się z rodziną autobusami, czy nie wejść i kupić samochód? Poświęcić się dla rodziny, czy dla kilkuset fanów, z których ułamek procenta kupi twoją płytę, a ty znowu na niej stracisz kilka rocznych pensji? Po kilkunastu latach większość dorosłych osób ma już ustabilizowane życie osobiste na podstawowym poziomie, a do tego nie ma w kraju bezrobocia. Jeśli muzyka jest jednym z najważniejszych priorytetów w życiu, to się do niej wraca. Tym bardziej, gdy mija piętnaście lat, a ty słyszysz cały czas pytania o zespół, z którym grałeś pół życia temu. Reasumując – wszystko sprowadza się do tego, czy masz jakieś zaplecze, wsparcie, może bogatych rodziców. Jeśli masz naturę buntownika i trochę nadwrażliwości, nie musisz umierać z głodu, żeby nadal grać szczerą muzykę. I teraz już bez parcia na szkło, bez marzenia o karierze. Muzyka ma być przede wszystkim pasją. Jeśli zespoły sprzed dwudziestu lat wracają, to wiedz, że masz do czynienia z pasjonatami, którzy do pasji dopłacają z własnych kieszeni. To zazwyczaj doświadczeni już ludzie i kariery robią gdzie indziej.
Jakbym czytał własne myśli. Trzymając się umownie pojętej dojrzałości: Wiele miejsca poświęciłeś krzywdzie dzieci. W tekstach wręcz padają słowa “trzydzieści sióstr na sto tuli kolczaste tajemnice”. Same organizacje religijne ujmujesz terminem Wspólnoty Brudnych Sumień. Co oprócz filmu “Kler” pchnęło cię w tę stronę twórczości Faust? Wcześniej teksty uderzały w inne tony…
To się zaczęło zanim obejrzałem ten film, a dokument Sekielskich pojawił się, gdy byliśmy w połowie sesji nagraniowej. Wcześniej był Spootlight. Jest taka teoria, która zwie się “teorią memów”, czegoś w rodzaju “genów kultury”, które rodzą się gdzieś w świecie, podróżują w przestrzeni i zarażają kilka umysłów tym samym pomysłem. Nagle, w tym samym czasie, kilka osób w różnych częściach świata wymyśla np. koło, telefon, żarówkę, albo lody waniliowe itp. W przypadku Fausta pomysł narodził się po tym, jak urodziło mi się dziecko. Nagle wszystkie związane z pedofilią, a krążące wokół fakty, informacje, statystyki, doświadczenia znajomych, filmy, szeptane plotki – to wszystko nagle zbombardowało mój umysł i stało się ciężarem nie do zniesienia. Dotrułem się jeszcze literaturą fachową, statystykami i wtedy pojawił się pomysł na nagranie płyty, jako formy psychoterapii i oczyszczenia. Przy okazji – te trzydzieści sióstr na sto, to też statystyka. Tyle kobiet przyznaje się do tego, że w okresie od dziecka do dojrzewania spotkały się z jakąś formą przemocy seksualnej. A sama Wspólnota Brudnych Sumień to nie tylko ukryci wśród kleru zboczeńcy. To także cała ta duszna, szara, zaściankowa masa, która oprawców broni, tłumaczy, daje za nich na mszę jednocześnie atakując ofiary, a takie działania, jak nasze, nazywa atakiem na Kościół. Tak, wcześniej teksty uderzały w inne tony, bo jako nastolatkowie mieliśmy inne problemy i inaczej postrzegaliśmy świat. W 1998 roku była fantasy i interpretacje celtyckich legend. W 1999 roku doszły teksty o polityce i naturze człowieka. Na “Misantropic…” w 2004 było już więcej smutku i pytań o sens tego wszystkiego.

To wiele wyjaśnia. Wygląda na to, że konserwatyzm ojców rośnie wraz z wiekiem latorośli, by rozbić się ostatecznie o otaczające nas realia. Sensu zaś tego wszystkiego albo nie ma, albo jest zły poza wszelkie nasze wyobrażenia… Wracając do płyty: wszystkie twoje działania cechuje dbałość o detale. W czasach wszechobecnego byle czego – digitalu, plastiku i digipacków, wydajesz płytę, co do której mam solidne wątpliwości, na ile jest to płyta metalowa, a na ile projekt kulturalny i ostatnia próba nie bycia “popiórem”. Zacznijmy od jewela. Co skłoniło cię do solidnego opakowania twojej płyty?
“Popióra” kupiłem. Roman to mój autorytet i nie odważę się go krytykować, choć w “Popiórze” nie dostrzegam drugiego “Bastard”. Nad tym, że wydali to w formie digipack, jednak ubolewam, bo tego formatu nie znoszę. Gdy wyjmuję płytę z digipacka czuję się tak, jakbym nalewał wyśmienite wino do plastikowego, jednorazowego kubeczka. Są jednak wyjątki – Behemoth “I Loved You At Your Darkest” jest wydana przepięknie. Fani tego zespołu na pewno czują się dumni z tego, w jakiej formie dostali treść. Jestem kolekcjonerem i lubię, gdy na półce jest równo i napisy na grzbietach się zgadzają. Dlatego nie mogło być mowy o digipacku i nawet pudełko jewel-case zrobione jest z polskiego, mocnego plastiku, a nie chińskiego shitu, który pęka przy otwieraniu. Booklet ma 24 strony z ręcznie malowanymi grafikami, każdy tekst ma swój obrazek, zdjęcia robiła portrecistka, a składał to artysta grafik. Ten booklet to w ogóle osobna, równoległa przygoda. Dziękujemy ci bardzo, że go zauważyłeś. Chcieliśmy dać fanom coś, z czego będą mogli być dumni, a za co płacą prawie tyle, ile kosztowała produkcja.
O grafikach musimy powiedzieć wszystko. Anna Malesińska to nazwisko przeciętnemu pochłaniaczowi gruzu, niestety, obce. Przybliżenie tej postaci jest kluczowe dla zrozumienia płyty i formy, w jakiej się ukazała…
Anna Malesińska zajmuje się kaligrafią i iluminacją. Błędem jest myślenie o tej sztuce, jako o umiejętności ładnego pisania liter. To wiedza o podstawach historycznych danego kroju pisma, okolicznościach jego powstania, stosowanych narzędziach i technikach. Samo pisanie to też pewnego rodzaju medytacja. To jest bardziej malowanie niż pisanie. Czasem dosłownie z liter Ania tworzy obrazy, które można czytać. Wszystkie teksty, logo, spis tytułów, tytuł na okładce płyty – to jej ręczna robota. Nie ma tam komputera i nie znajdziesz dwóch identycznych liter. Grafiki, jakie znajdują się w booklecie, wzorowane są na autentycznych, pochodzących ze średniowiecznych manuskryptów. Jest to seria Hellmouth, piekielnych paszczy, w których mękom piekielnym poddawane są często osoby duchowne. Ania sama przyrządziła do ich namalowania większość barwników, wykonała złote dodatki z ultracienkiej blaszki, używała przy tym tradycyjnych narzędzi. Każda grafika zajęła jej około czterdziestu – pięćdziesięciu godzin pracy. Nie wszyscy docenią ten styl, ale przynajmniej oparty jest na solidnych, autentycznych podstawach. W Warszawie i Krakowie Anna Malesińska prowadzi cykliczne warsztaty. Raz do roku prowadzi warsztaty międzynarodowe w klasztorze w Peruggi. Poza tym jest fanką Slayer, Vader i Cannibal Corpse, więc nie było problemu z dogadaniem się w sprawie naszej okładki.
Faktem jest, że część publiczności jest nastawiona na samo efekciarstwo, zaś treść grafik to dla nich sprawa dalsza. Tak samo jest z tekstami. Część fanów niemal ich nie dostrzega. Stąd rodzi się pytanie, czy twoja nowa płyta to bardziej zwykła, metalowa płyta, czy raczej postrzegasz ją jako projekt kulturowy? Plus pytanie tzw. “pomocnicze”: Jak przekonać fana efektów i memów do sięgnięcia po bardziej wyrafinowany produkt?
Nie możemy mieć pretensji do nikogo, że ludzie wolą efekty, wielkie widowiska, proste, krzykliwe treści i wielkie marki. Tak po prostu działa nasz mózg, takie wyraźne sygnały wyłapuje. Czasem jest tak, że w tym pięknym opakowaniu, firmowanym przez znane logo, jest coś wartościowego, a czasem w złotym papierku siedzi kupa. Nam wystarczy, żeby ludzie dowiedzieli się o istnieniu tej płyty. Wtedy już sami dokonają wyboru, kierując się własnym gustem tak, jak kierują się wyborem filmu w kinie. “Wspólnota Brudnych Sumień” to miejscami melodyjny, okraszony teatralną otoczką, szybki i dosyć brutalny, oldschoolowy death/thrash metal, zapakowany w pudełko, które powinno spodobać się kolekcjonerom. Nie ukrywamy jednak tego, że siłą tej płyty miała być nie sama muzyka, ale przekaz, wynikający z tekstów, poświęconych jednej sprawie, czyli pedofilii w Kościele Katolickim, bezkarności sprawców, dramatowi ofiar, temu, w jaki sposób instytucja ta od dziecka formatuje umysły swoich żywicieli. Ta płyta to nie jest dźwiękowa porcja czystej rozrywki, to jest raczej ponury raport o stanie, w jakim jest nasze społeczeństwo. Ale skoro my, małe żuczki, wywodzące się z miejskiego proletariatu, oraz wiosek, o tym mówimy, to znaczy, że tabu zostało złamane, autorytety korodują, a purpuraci stracili monopol na prawdę. Jeśli dla kogoś te sprawy są ważne, to tę płytę odkryje w stu procentach. Jak na razie odzew jest spory, fani piszą do nas maile po tym, jak otrzymują płytę i dziękują za to, że się odważyliśmy. Jak się okazuje, ludzi myślących podobnie, jak my, jest więcej, a nasze imię to Legion.

Brzmienie płyty robi bardzo dobre wrażenie. Potężne, selektywne, idealne do tego grania. Kto kręcił, gdzie, na czym, etc.? Słowem: jak osiągnęliście taki efekt w studiu, o którym przed wydaniem waszej płyty nawet nie słyszałem?
Wszystkie instrumenty nagraliśmy w JNS Studio w Warszawie. Pierwszym instrumentem, zarejestrowanym w całości, była perkusja Pavulona (Pawła Jaroszewicza – przyp. ed.), którą opracował do moich wstępnych linii gitar. Sprzęt gitarowy to mój dwudziestoletni Jackson Warrior za dwa tysiące złotych, w którym za drugie tyle zmieniłem przystawki na wyprodukowane na zamówienie Ragnaroki firmy Bare Knuckle. Na niej zarejestrowaliśmy z Krzyśkiem Załęskim, drugim gitarzystą, wszystkie gitary rytmiczne. Sola i akustyki nagraliśmy na mojej pierwszej gitarze z 1998 roku, marki Mayonez Shark. Kupiłem ją wtedy za 800zł. Teraz ma nowy gryf, lakier z grafiką Anny Malesińskiej, elektronikę Duncana z serii Nazgul/Sentinel i mostek tremolo. Jej wartość lutnik ocenił dziś na dziesięć razy więcej, więc warto było. Brzmienie tej płyty to jednak w największym stopniu Jackson i wygar ze wzmacniacza EVH 5150, który na nagrania zaproponował mi Grzegorz Golianek – człowiek, który komponował większość muzyki na poprzednich trzech materiałach studyjnych Faust. Gotowy materiał trafił do Heinrich House Studio i tam Maciek Bartkowski, oraz zaproszone przez nas dzieciaki, podłożyli swoje głosy. Potem wszystko to wróciło na miksy do JNS Studio i na jesieni 2019 roku mieliśmy płytę w pudełku. Jak zabrzmi, jak zostanie przyjęta – nie mieliśmy pojęcia. Nie mieliśmy też wygórowanych oczekiwań. Finałowe solo w balladowym numerze “Samotność”, które pojawia się, gdy milknie wokal i zostają tylko chóry, zagrał nasz basista, Mariusz “Gajos” Gajewski. To maniak gitar, ma ich chyba ponad dziewięćdziesiąt. Ta, którą wykorzystał, należała kiedyś do Popcorna z Acid Drinkers. Popcorn zamówił sobie gitarę u lutnika, Piotra Witwickiego, nie podając za dużo szczegółów odnośnie tego, czego oczekuje. Witwa zrobił mu piękne wiosło, które waży jednak tyle, ile normalne trzy gitary i kompletnie nie nadaje się do grania na stojąco. I tak oto Gajos, który zna się z Witwickim, stał się właścicielem tej pięknie brzmiącej i ciężkiej, jak stary telewizor, gitary.
Ciężar robi swoje. Sustain, etc… To teraz pytanie, jakie zrodziła twoja poprzednia odpowiedź: Jakie paczki i majki użyto do gitar rytmicznych? Wspominałeś o “głowie” i gitarach, stąd pytanie o resztę…
To już w zasadzie powiedziałem – nie jestem maniakiem sprzętu i nie znam się na tym za bardzo. Ale to będzie tak… Wszystkie gitary zarejestrowano na komplecie EVH 5150 III, czyli wzmacniacz i dedykowana kolumna EVH 50 Watt. Przed kolumną realizator, Janos, ustawił w rożnych punktach membrany cztery, czy pięć mikrofonów, żeby potem z tego wybrać najlepsze według nas brzmienie. Struny, jakich użyłem, to w Jacksonie to Ernie Ball Biffy Slinky – grube, ale jednocześnie najcieńsze struny, przeznaczone do stroju w drop D. W drugiej gitarze wykorzystaliśmy struny o numer cieńsze. Nie użyliśmy żądnych zewnętrznych efektów gitarowych. Nagrywałem też sporą część basu, ale na czym grałem, nie mam pojęcia. Po tym basie zostały mi tylko rany na dłoniach od strun i popękanego lakieru.
Wspomniałeś o trzech płytach Faust, skomponowanych przez Golianka. Według moich informacji to “Wspólnota Brudnych Sumień” jest trzecią płytą zespołu. Coś mi umknęło?
Pierwszy nasz materiał studyjny to było trzyutworowe demo “Sen”, nagrane w profesjonalnym studiu Selani, w Olsztynie, w 1998 roku. Najstarsi z nas byli wtedy po maturze. Dominika, obsługująca klawisze, miała szesnaście lat. Rok później, w tym samym składzie, nagraliśmy pierwszą płytę, “Król Moru i Perła” i zaczęliśmy grać sporo koncertów. “Misantropic Supremacy” z 2004 roku to był już inny styl. Bardziej skomplikowana muzyka, trochę inny skład, po raz pierwszy teksty zostały napisane po angielsku i po raz pierwszy materiał został wydany na CD. “Misantropic…” miał nam otworzyć okno na świat, a nas pogrzebał, mimo bardzo wysokich ocen recenzentów. Za to pierwsze dwa materiały dziś są poszukiwane przez kolekcjonerów. Widziałem kasetę demo na aukcji za 12 euro, na innej za 100zł. To jest chore, nie rozumiem tego. Na wiosnę 2020 roku wydamy te dwa pierwsze materiały po raz pierwszy na CD, z pięcioma bonusami. Dwa numery nagramy ponownie, z obecnym wokalistą i w ten sposób zepniemy w całość naszą historię. Płyta ukaże się nakładem Narcoleptica Productions z Kazachstanu. Niewielka część nakładu trafi do Polski, mniej niż 100 sztuk CD. Właśnie teraz robimy do niej projekt dwujęzycznej poligrafii.

“Wspólnota Brudnych Sumień” to niemalże twoja płyta solowa. Mocny przeskok w postaci innego głównego kompozytora nie spowodował zmiany stylistyki Faust. Kto słyszał poprzednie krążki, bez problemów rozpozna styl Faust. Jakim cudem?
Może to jest wyczuwalne w klimacie naszej muzyki. Bo tak naprawdę, jeśli nie liczyć demo i “Króla Moru…”, to potem graliśmy inaczej, zmieniali się nawet wokaliści. Ale jeśli twierdzisz, że nadal słychać podobieństwa, to znaczy, że mamy jakiś swój styl. Owszem, na poprzednich płytach to Grzesiek Golianek komponował najwięcej, ale ja też komponowałem sporo. Ciągłość więc jest zachowana… Może to atmosfera wokół muzyki, w której zawsze najważniejsze były teksty. Kompozycje Grześka Golianka także jeszcze usłyszymy pod banderą Faust, to więcej niż pewne. A co do “Wspólnoty Brudnych Sumień”, prawda jest taka, że choć impuls znowu wyszedł ode mnie, to bez Krzyśka Załęskiego nie byłoby kilku kapitalnych riffów na tej płycie. Pavulon opracował na nią perkusję, a Darek Ojdana (także Painthing) spiął to subtelnie i pogłębił partiami klawiszy. Jest jeszcze to solo Gajosa… O tym, jaką robotę wykonał Maciek Bartkowski jako wokalista, nawet nie wspominam. Owszem, byłem kimś w rodzaju reżysera, ale bez ich wsparcia i wiary ten powrót kompletnie by się nie udał.
O, właśnie: Obywatel Pavulon. Oj, na Pavulonie to on tego nie grał. Nawet gdyby ktoś olał wszystkie kwestie, jakie dotąd poruszyliśmy, to pozostają TE partie perkusyjne. Waszą płytę warto mieć choćby dla samych garów. Czym zmotywowałeś Pavulona do aż takiej pasji i energii? Czy były to kwestie ew. embarga na pewne sery i wina, czy też przyczyna leży gdzieś głębiej?
Wspomniany Grzegorz Golianek na co dzień współpracuje z Pavulonem przy ich innym projekcie. Stąd miałem dostęp do sprzętu i do jednego z najlepszych na świecie perkusistów. Zacznijmy od tego, że gra na perkusji to dla Pawła jedyne i podstawowe źródło utrzymania domu i rodziny. Gdy wiedziałem już, że jest gotowy zaangażować w Faust swój autorytet, po prostu ustaliliśmy stawkę za tę pracę mimo tego, że było to trochę po znajomości. On z tego żyje, ja robię to – ujmijmy to tak – dla przyjemności. Dopiero podczas sesji wyszło, że fajnie nam się ze sobą współpracuje, że Paweł jest zaangażowany i ma mnóstwo kreatywnych pomysłów, w które ja starałem się nie wpieprzać. Gdy podczas wolniejszych partii zamykał oczy i z pasją napieprzał w te gary, to było widać, że znajduje w tym przyjemność, choć znany jest głownie z tego, że jest mistrzem blastów i naddźwiękowych prędkości. Tu znalazł i bardzo wolne i ultraszybkie partie i nikt mu nie mówił, co ma grać. Posłuchaj końcówki “Homo Homini Deus” – nie mam pojęcia, jak on to wykonał. Nic szybszego i to zagranego jedną ręką na werblu w życiu nie słyszałem. A na wino i sery z mojej piwnicy przyszedł czas później, ale to jest temat kompletnie niezwiązany z tym, co Pavulon nagrał pod szyldem Faust. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni.

Fakt. Partia w “Homo Homini Deus” nie bierze jeńców. Za to w tym numerze dobija brak sola zamiast odgłosu owiec. Aż się prosi o dołożenie “Loomisowaniem”. A tu meee… meee…, itd. Pavulon gra też z wami na żywo?
We fragmencie, o którym mówisz, miało znaleźć się solo, ale pomysł z beczącymi baranami i owcami wydał nam się lepszy w kontekście tego, o czym jest ten utwór. Tuż przed samym solo Maciek śpiewa “Wilk już w owczarni i dogląda stada – im słabsza owca, tym lepiej dla wiary”. Chodzi tu o bożą owczarnię i owieczki, dlatego solo wypadło z aranżacji. Co do koncertów – płyta ukazała się na jesieni, jej promocja dopiero się rozkręca, jeszcze nie zagraliśmy żądnej próby z tym materiałem. Założenie było takie, że to będzie projekt tylko i wyłącznie studyjny, jednak od koncertów chyba nie uciekniemy. Tym bardziej, że mamy sporo starego, sprawdzonego materiału. Grania całej “Wspólnoty Brudnych Sumień” sobie nie wyobrażam, bo nie jest to chyba temat do pogo i piwka. Nie robiliśmy tego tematu z przymrużeniem oka, opowiedzieliśmy historie prawdziwych ludzi. Poza tym sporo tu teatru, rekwizytów, dźwięków w tle, dziecięcych głosów – to wymagałoby sporej logistyki. Najprawdopodobniej zrobimy jakiś miks numerów z lat dziewięćdziesiątych i “Wspólnoty…”. Na koncertach, jeśli do nich dojdzie, pojawi się na pewno Grzesiek Golianek jako gitarzysta. Mam nadzieję, że Pavulon także, bo nie bardzo sobie wyobrażam, kto jeszcze potrafiłby na żywo siać zniszczenia tak skutecznie, jak on.
Do tego właśnie piję. Kto da rade odegrać partie Pavulona? Niewielu. Grając z nim mocno utrudniłeś sobie żywe granie. Generalnie, gdy słucham “Zanim Się Obudzę”, trochę po czwartej minucie – tam, gdzie mam uczucie słuchania Death z okresu “Human”, zadziwia mnie, jak plastycznie brutalista Pavulon sobie poczyna. Tam też brakuje mi solosa. Możesz obiecać, że na kolejnym materiale Faust, będzie więcej konkretnych solówek, czy raczej jesteś jednym z wielbicieli tezy, że solo to w sumie nie old school i innego bla bla bla?
Pavulona postrzegają, jako brutalną maszynę perkusyjną, ale on ma znacznie szersze horyzonty i możliwości. Gdy tylko może zagrać wolniej i ma swobodę do interpretacji, wówczas w pełni ujawnia się jego talent. Bo to, co wtedy improwizuje, zazwyczaj od razu wchodzi na płytę. Mamy ze sobą dobry kontakt, mieszkamy od siebie w odległości czterdziestu minut drogi – myślę, że w razie potrzeby uda nam się zorganizować w czasie. Co do partii gitar i solówek – nie będę ukrywał, że nie jestem Satriani, czy Kerry King, albo Marty Friedman. Ja nawet koło nich nie stałem. Nie mam większego pojęcia o teorii muzyki. Dla mnie to, co wyróżnia gitarzystę, to właśnie jego solówki. Ta płyta miała być dla mnie i do szuflady. Dopiero na etapie po nagraniu perkusji zacząłem o niej myśleć, jak o czymś dużo bardziej skomplikowanym i zaangażowanym. Czas się jednak kurczył, a ja nie sypię setkami solówek, jak z rękawa. To, co wypracowuję, to mozolna, katorżnicza praca. Tym bardziej, że przed nagraniem pilotów gitarowych dla Pavulona nie miałem gitary w dłoni dosłownie przez piętnaście lat. Może jakby zliczyć, to w ciągu piętnastu lat grałem na niej łącznie jakąś godzinę. Nadrabiałem to potem ćwiczeniami po osiem godzin dziennie. Na kolejnym albumie postaram się być lepszym gitarzystą, a to oznacza także więcej solówek. No i nie będę już musiał wymyślać ich sam.

W takim razie szacunek za wyniki. Płyta nagrana i zagrana wzorowo. To, co w niej zwraca szczególną uwagę, to kilka szlachetnych wpływów, jak np. Paradise Lost w openerze. Ten fragment wbija w glebę. Aż dziw, że w kolejnych numerach słychać Death, Unleashed, czy Morbid Angel. Nawet w balladzie nie ma takiego ładunki emocjonalnego, co w tym punkcie. Kolejny raz zatem – jakim cudem?
No i jak ja mam na taką ocenę zareagować inaczej, jak zakłopotaniem? Wymieniłeś jedne z moich ulubionych zespołów, choć skojarzeń z Paradise Lost się nie spodziewałem, a to drugi raz, gdy to słyszę. Nagraliśmy płytę jako zespół, w którym oprócz perkusisty są sami muzycy – pasjonaci bez profesjonalnego zaplecza i wiedzy. Robiliśmy, co czujemy. Nie kalkulowaliśmy żadnego, najmniejszego ruchu, nie szliśmy na żadne ustępstwa względem tematu – nikt się na nic nie napinał. Być może dlatego wyszło to tak szczere. Ludzie odbierają pozytywnie ten materiał, a czasami wręcz mocno się z nim identyfikują, jakby to był osobisty manifest, czy wyraz społecznej postawy wobec poruszonego przez nas tematu. To nam bardzo schlebia, choć tak naprawdę z nami nie ma już wiele wspólnego. Spotkaliśmy się, nagraliśmy, poszło w świat i żyje w innych ludziach swoim własnym życiem, bez związku z nami. Cieszymy się, że tylu fanów tego rodzaju muzyki posiada podobną do nas wrażliwość i potrafi się tak mocno emocjonalnie zaangażować.
Masz świadomość, że kilka takich fragmentów więcej i będziesz miał naprawdę die hardowych fanów? Zagospodarujesz osieroconych po My Dying Bride i starym Paradise Lost, a w konsekwencji staniesz przed murem oczekiwań ludzi…
Jak zauważyłeś, cały czas odpowiadam na twoje pytania do mnie w imieniu całego Faust. Bo naprawdę czuję, że to nasze wspólne dzieło, które szczególnie bez wokalisty, Maćka, nie miałoby szansy zaistnieć. A wracając do samego pytania – trochę nas to, jakie są reakcje na ten album, przytłacza. Nie jest ich jakoś bardzo dużo i raczej nie sprzedamy nakładu płyt, ale te reakcje, które są, są mocne. Wysyłamy płyty, a ludzie piszą, gdy je dostaną, dziękują za muzykę, widzimy, że to, co zrobiliśmy, jest dla wielu z nich bardzo ważne. Nie lekceważymy tego, choć mi osobiście czasami ze stresu robi się gorąco. Obiecać mogę tyle, że następnym razem nie będziemy celować w niczyje gusta, zrobimy znowu swoje, jeśli będziemy mieli coś do przekazania. Za dwa lata, może za trzy, a może za dziesięć.

Fakt, na rychły krążek nie liczę… Choć na dłuższy i bez coverów. To ciekawe, że najsłabszym wałkiem na płycie jest właśnie cover…
Nie mam pojęcia, kiedy następny album nagramy, choć zalążki dwóch numerów już są, a mój notes z tekstami zacząłem dręczyć już pod koniec sesji z obecnym materiałem. Rewolucji, jeśli chodzi o styl, nie będzie na pewno. Myślę, że jakiś cover tradycyjnie już dorzucimy, jeśli tematycznie będzie pasował do koncepcji. Co do coveru Unleashed, to najczęściej wskazywany jest jako najsłabszy punkt albumu, ale istnieje też recenzja, w której tylko Unleashed nie jest nazwany gównem, zalatującym smrodem KAT i Paradise Lost właśnie. Jak więc widzisz, nie da się wszystkim dogodzić. Dogodziliśmy zatem sobie. Ten numer musiał się na tej płycie znaleźć.
Takie recki to przegięcie, aczkolwiek cover Unleashed, czy też oryginał, w porównaniu z waszymi rzeczami to jednak mocno pod wami. Zwyczajnie jesteście od nich lepsi. Wszyscy, nie tylko ten robot na garach. Dojechaliśmy Unleashed, czekamy na nową płytę, a reedycje z Kazachstanu zamówione. Przyszedł czas na tradycyjną porcję bluzgów na dziennikarzy i czytelników Metal Revolt…
Taaa… Już słyszałem, że to robot i ściema, bo ludzie tak nie grają w perkusję. Bluzgać nie będę, bo moje dziecko powoli uczy się czytać i może kiedyś będzie szukać kompromitujących mnie treści w necie. Czytelników Metal Revolt nie znam osobiście, choć jacyś “zbole” są wśród nich na pewno. To wynika ze statystyki, wszędzie znajdzie się jakiś kutafon. Odkąd istnieje Facebook, każdy jest już dziennikarzem, a z taką armią ludzi i trolli nie warto zadzierać. Dziękuję wszystkim, którzy poświęcili czas na czytanie naszej rozmowy, choć mogli poświęcić go na coś bardziej sensownego.
…I tym pozytywnym akcentem pozdrawiamy wszelkich hejterów, którym nie chce się ćwiczyć gry na instrumencie, więc wymyślają pierdy o robotach i inne bajki Lema…
Thilo Laschke