PIĘĆ PYTAŃ DO PRZEMYSŁAWA LATACZA, GITARZYSTY I WOKALISTY PLANET HELL
Niniejszy wywiad ma trochę inną formę niż zwykle. Pogadaliśmy sobie z Przemkiem o gitarach, jako że on na nich gra, a ja rzępolę. Będzie zatem garść ciekawostek i nieco historii – dowiecie się np. jak ciężko było dostać cokolwiek, co przypominałoby choćby przyzwoitą gitarę, w czasach końcówki PRL. Dajcie znać w komentarzach, czy takie “sprzętowe” pogaduchy Wam pasują. Jeśli tak, to zrobimy ich więcej…
METAL REVOLT: Po raz pierwszy widziałem cię na scenie w 2000 roku, w Chorzowie – grałeś wówczas ze stawiającym pierwsze kroki swoim poprzednim zespołem, The No-Mads. Pamiętam, że wówczas miąłeś w rękach wiosełko Kramera. Przypominasz sobie tę gitarę? Co się później z nią stało?
PRZEMYSŁAW LATACZ: Mam ją do dziś. To bardzo fajna gitara. Kupiłem ją w 1993 roku i to było, jak na tamte czasy, bardzo dobre wiosło w przyzwoitej cenie. Tańsze niż królujące wtedy Ibanezy, a ja byłem biednym studentem… Kilku kumpli też wtedy rzuciło się na Kramery i nie żałowali. Jeśli się nie mylę, marka niedawno została reaktywowana po długim niebycie. Ja przez te wszystkie lata wymieniłem tylko raz progi i kombinowałem z przystawkami przy mostku. Teraz mam ją na stałe przestrojoną w otwarte C. Gdy sobie na niej pogrywam, relaksuję się. Wiesz, w tym stroju cokolwiek nie chwycisz, zawsze ci zabrzmi. Nie zastanawiam się, co zagram, po prostu myślę palcami. Świetna sprawa!
Pamiętam również, iż w tamtym czasie na scenie obecna była jeszcze druga twoja gitara. Stała na scenie jako rezerwowa i zazwyczaj korzystał z niej… drugi gitarzysta zespołu, Jacek Pogrzeba. Opowiesz mi o tym instrumencie? Prawdą jest, że to było wiosełko Wojciecha Hoffmanna? I o ile wiem, teraz znów ma już nowego właściciela…
A właśnie, że nie. Nie sprzedałem jej. To jest kawał historii polskiego metalu i unikalne wiosło lutnicze. Wojtek grał na niej w epoce “Smaku Ciszy” i “Kawalerii Szatana”. Można ją podziwiać na teledyskach i koncertowych video z tego okresu. Od Wojtka kupił ją Pająk z zespołu Dragon (Leszek Jakubowski – przyp. ed.), a ja od niego i ta gitara ma w swoim DNA również dźwięki “Hordy Goga”, oraz “Fallen Angel”. Wymieniłem w niej osprzęt i przez pewien czas było to moje wiodące wiosło… Teraz mam ją nastrojoną klasycznie do E i w tym stroju najlepiej brzmi. Najczęściej używam jej, gdy gramy razem z synem. Mikołaj ma trzynaście lat i zależy mi, żeby na tym etapie jego ucho nauczyło się w sposób naturalny rozpoznawać wysokość dźwięków. Poza domowym zaciszem miałem ostatnio okazję zagrać na niej na coverowym koncercie Kat na zaproszenie Piotrka Luczyka. Zagraliśmy razem trzy kawałki Judas Priest i sprawdziła się idealnie! Na tym koncercie był też i śpiewał Grześ Kupczyk – gdy zobaczył to wiosło, naprawdę się wzruszył…
A swoją pierwszą gitarę pamiętasz? Co to było? Jak brzmiało? I czy było jeszcze gorsze niż sławetny Defil Kosmos?
Kosmos to było marzenie. Dla mnie nieosiągalne – dla chłopaka z małego miasta w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, bez znajomości i kontaktów, no i bez większego zrozumienia dla mojej pasji. Masz pesel zbliżony do mojego, pamiętasz te czasy i wiesz, że wtedy w sklepach nic nie było. Gitary z tak zwanego “Zachodu” były finansowo poza jakimkolwiek zasięgiem. To była czysta abstrakcja! Mój ojciec grał na gitarze i miał dwa akustyki, z czego Musima produkcji NRD miała niesamowicie wygodny gryf i podcięcie w pudle na wysokich progach – takie jazzowe wiosło. W Młodym Techniku znalazłem artykuł, jak zbudować gitarę elektryczną. Wykorzystałem z niego fragment, gdzie było opisane, jak zrobić przetwornik. Nawinąłem ręcznie dwa tysiące zwojów cieniutkiego drutu ze starego transformatora wokół trzech drobnych magnesów, ustawionych w pozycji na odpychanie. Do tego doszła obudowa z plastikowego pudełka po lekach, blacha na zaślepkę, kabelki na zewnątrz, wtyczka i gotowe! Ależ ja na tej gitarze naparzałem! Metallica, Destruction, Sodom, Slayer, Kreator, Testament, Anthrax – co wychodziła płyta, to musiałem ją przerobić. Oczywiście wszystko ze słuchu – Songsterra, YouTube’a i tutoriali przecież nie było. Gitarę podłączałem do wieży ojca – sam miałem wtedy tylko magnetofon typu większego jamnika, bez możliwości podłączenia do niego zewnętrznych urządzeń. Przetwornik grał idealnie na wejściu gramofonowym, a przester uzyskiwałem ustawiając wszystkie suwaki korektora graficznego w pozycji na maksa do góry. Potem, za zdaną maturę, rodzice kupili mi czechosłowacką kopię Fendera Stratocastera, czyli Jolanę. Do tego piecyk Eltrona i distortion Exar. Bardzo ją lubiłem, bo miała humbuckera przy mostku, była czarna i w ogóle dla mnie to był wtedy kosmos! Gdy zacząłem grać w Scream, okazało się, że przy głośnym łojeniu na próbie dość sprzęgała i wtedy przyszedł czas na zmianę, czyli zakup wspomnianego już Kramera. Jolanę podarowałem bratu, który właśnie złapał bakcyla.
Zakładając Planet Hell przesiadłeś się z “szóstki” Deana na “siódemkę” Schectera. Pomijając kwestię siódmej struny, możesz mi opowiedzieć o różnicy w brzmieniu tych wioseł? Co sprawiło, że akurat Schecter, a nie – dajmy na to – wykonany na zamówienie Ran?
Szukałem Deana w wersji siedmiostrunowej i w kształcie V, bo bardzo się do niego przyzwyczaiłem, ale taka gitara była nieosiągalna. Mój stary dobry kumpel – Andrzej z Devilpriest i Anima Damnata ma Schectera siódemkę i do tego V. Trochę na niej pograłem i bardzo mi się spodobała. Natomiast jedyna dostępna w sklepach, siedmiostrunowa “V-ka” Schectera, to była sygnatura Jeffa Loomisa. Przetestowałem ją i pewnie miałem pecha do egzemplarza, bo ten mój sprawiał wrażenie gitary niedopracowanej, wręcz niechlujnie wykonanej… Przymierzyłem się wobec tego do klasycznego kształtu z serii Hellriser i to było to! Pięknie brzmiąca, ergonomiczna, solidna decha korpusu a do tego rewelacyjnie wykończona. Brzmieniowo nie musiałem się specjalnie przestawiać, bo ta seria ma przetworniki, które są odpowiednikami klasycznego, aktywnego zestawu EMG 81 i 85, który już dawno zamontowałem w swoim Deanie. Jakoś nigdy nie pomyślałem o Ranie… A skoro już jesteśmy przy siódemkach, to “Mission Two” nagrywałem na nowym nabytku – Paul Reed Smith SE. Ma przetworniki pasywne, jest mniej rzeźnicki od Schectera, ale ma większą dynamikę i głębię. Tomek Ziarko swoje partie również na niej nagrywał.
Jesteś jednym z ciekawiej grających solosy gitarzystów na polskiej scenie, ale… zwykle grywasz na gitarach bez Floyda, czyli magicznej wajchy. Wiesz, znam co najmniej kilku wiosłowych, którzy nie wyobrażają sobie zagrania solówki bez przysłowiowego “szarpania za kija”. Kiedy doszedłeś do wniosku, że Floyd nie będzie ci potrzebny? Poopowiadaj trochę o wyższości gitar bez wajchy nad tymi z Floydem…
Nie rozstrajają się aż tak bardzo i krócej się je stroi. W pewnym momencie zaczęło mi to przeszkadzać, a do tego chciałem eksperymentować z różnymi strojami. A to w przypadku Floyda jest upierdliwe, bo trzeba go za każdym razem regulować. Wcześniej rozmawialiśmy o Kramerze i gitarze Wojtka Hoffmanna – te gitary są z Floydem, więc mam je ustawione na stałe we wspomnianych strojach – open C i klasycznym do E. Gdy gram teraz na gitarach ze stałym mostkiem, artykulację Floydem zastępuję “kaczką”, oraz bardziej przykładam się do podciągnięć z łapy na gryfie i odpowiada mi to. Wiesz, nie zawsze wajcha musi oznaczać ulubioną przez wszystkich jazdę Hannemann / King. Zupełnie inaczej używa Floyda Alex Leifson z Rush, czy Steve Vai. Nie jest więc tak, że obraziłem się na Floyda. Jeżeli będziemy układać kawałek, gdzie taki środek ekspresji będzie pasował, to czemu nie?
Tomasz Urbański